Publikacje



 
10/10/2008

Marzena Chełminiak: Ani chwili do stracenia

_NOT_EXISTS

Życie jak z obrazka: fajna rodzina, kariera, pieniądze, perspektywy. I nagle wiadomość, która zmienia wszystko. Marzena Chełminiak, dziennikarka Radia Zet, niedługo po trzydziestce odkryła, ze ma w piersi guz. Od operacji minęły trzy lata, ale&

Drukuj
Wyślij na adres e-mail
A A A

Twój Styl nr 10 (218) 2008

Twój STYL: Liczysz dni od operacji raka piersi?
Marzena Chełminiak: Przepisuję datę operacji z kalendarza do kalendarza. Żeby pamiętać.
I każdego roku w lipcu obchodzę rocznicę. W tym roku już trzecią. Dla mnie to szczęśliwa data. Moment zatrzymania i refleksji, czy te trzy lata, które minęły, fajnie wykorzystałam. To miła rocznica.

 

TS: Nie lepiej zapomnieć?
MC: Mam słabe żyły, pod obojczyk wszczepiono mi urządzenie, przez które dostawałam chemię. Nazywa się port. Nadal noszę je w sobie i co miesiąc płuczę. Ostatnio po tym zabiegu miałam gorączkę. Chciałabym się wreszcie pozbyć portu, ale lekarz się nie zgadza. "Pani Marzeno, gdyby coś się stało, można błyskawicznie podać chemię", tłumaczy. Więc cały czas czuję, że wisi nade mną choróbsko.

 

TS: Boisz się nawrotu, myślisz o tym?
MC: Myślę, że to się może wydarzyć. Na razie, odpukać, jest dobrze. Ale nie da się całkowicie wymazać choroby. Jak mi tylko coś strzyknie w plecach, jak nietypowo zaboli, od razu kombinuję: rak! Najczęstsze przerzuty z raka piersi są na kości. Biegnę do lekarza: musi pan zrobić badania, bo mam dziwne objawy. Wyniki są w porządku, lekarz mówi, że na rok mam spokój, ale jak mnie znowu zaboli kolano, to powraca myśl: rak!

 

TS: W jakich okolicznościach zorientowałaś się, że coś złego się dzieje w Twoim ciele? MC: To był kwiecień, moje imieniny. Szykowałam się do babskiego kilkudniowego wyjazdu do Barcelony. Rano, po kąpieli, smarując się kremem, wyczułam guzek w piersi. Spory. Pobiegłam do pierwszego lepszego lekarza. Głównie po to, żeby się uspokoić przed wyjazdem. Ginekolog powiedziała, że to raczej nic groźnego, że pewnie czymś się zdenerwowałam, a wtedy mogą się robić wyczuwalne zgrubienia. Wyjechałam.

 

TS: Diagnoza ginekolog uspokoiła Cię?
MC: Nie. Intuicja podpowiadała, że jest źle. Wróciłam, zrobiłam biopsję. Wyniki nadeszły w Dniu Matki. Diagnoza brzmiała: rak piersi. Pierwsze skojarzenie: łysa głowa, śmierć. Siedziałyśmy z mamą, która pojechała ze mną dla otuchy, w gabinecie i płakałyśmy. Łukasz, mój mężczyzna, przyjął wiadomość... po męsku. Dopiero po jakimś czasie przyznał się do łez. Tego dnia nie poszłam do pracy. Nastąpiła szybka akcja z zastępstwem. Już następnego dnia szukałam szpitala. Oczywiście wszelkie plany urlopowe wzięły w łeb. Za dwa tygodnie miałam lecieć na Teneryfę. Pieniądze wpłacone, bilety kupione. Wszystko odkręcałam. Chciałam tylko jednego: natychmiast mieć operację i pozbyć się z ciała tego świństwa.

 

TS: Dziennikarka, kobieta po wyższych studiach, mieszkająca w stolicy miała zaawansowanego raka. Nie robiłaś badań i sama nie kontrolowałaś piersi?
MC: Urodziłam dziecko, długo je karmiłam, nie piłam, nie paliłam... W rodzinie nie było przypadków chorób nowotworowych. Dbałam o siebie, chodziłam na wszystkie badania. A raka sama sobie wykryłam pięć miesięcy po ostatnim usg. Guz miał od razu dwa centymetry. I co ja miałam o tym myśleć? Byłam przypadkiem kompletnie nieklinicznym.

 

TS: Od razu taki duży guz? Dlaczego wcześniejsze badania niczego nie wykryły?
MC: To samo pytanie zadałam lekarzom. Dowiedziałam się, że rak piersi rośnie do dwóch centymetrów przez dziesięć lat. Mój przypadek był rzadko spotykany. Żeby nie zwariować, ukułam teorię. Jestem wdzięczna losowi, że guz tak nagle się objawił, bo może gdyby go odkryto za pięć lat, byłyby już przerzuty nie tylko na węzły chłonne, jak w moim przypadku, ale i inne organy. Chrzanić domysły, skąd się wziął i dlaczego zaatakował właśnie mnie. I tak nie znajdę odpowiedzi na to pytanie.

TS: Nie jesteś budującym przykładem.
MC: Dla kobiet to powinien być sygnał, żeby uważnie obserwowały własne ciało. Najlepiej je przecież znamy.

 

TS: Powiedziałaś o chorobie mamie, partnerowi. Córce też?
MC: To było trudne. Dzieci panicznie boją się utraty rodziców. W sytuacjach zagrożenia znika poczucie bezpieczeństwa. Ale nie mogłam jej oszukiwać. Nie mogłam też powiedzieć tego, co chciała usłyszeć, że wszystko będzie dobrze. Tego sama nie wiedziałam. Obiecałam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby wyzdrowieć. Nie chciałam jednak, by widziała najgorsze momenty. Szczęśliwie operację miałam w wakacje, kiedy Emilki nie było w Warszawie. Uprzedziłam ją, że stracę włosy. Codziennie sprawdzała, czy mi już wypadają. A potem się cieszyła, jak odrastały. Dostała dobrą informację jak na swoje dziesięć lat.

 

TS: Czy choroba zmieniła Twoje relacje z córką?
MC: Mamy więcej czasu i więcej cierpliwości. To kwestia wyboru. Obsesyjnie też dbam, by Emilia miała dobre wspomnienia. Niedawno byliśmy całą rodziną na wyprawie w Kanadzie. Pokonaliśmy camperem prawie cztery tysiące kilometrów. Fantastyczna przygoda. Za ileś tam lat, niezależnie, czy będę żyła, czy nie, córka będzie pamiętać ten czas.

 

TS: Nie miałaś pokusy, aby zachować chorobę w tajemnicy?
MC: Głupi pomysł. Wtedy na własne życzenie skazałabym się na samotność. Wiesz, jaka była pierwsza rzecz, którą zrobiłam po usłyszeniu diagnozy?

 

TS: Wypiłaś kilka drinków?
MC: To też, ale natychmiast wysłałam maile do wszystkich z mojego Radia Zet. Napisałam, że jestem chora na raka i będę się teraz leczyć. Chciałam sobie oszczędzić gadania za plecami. Ludzie kompletnie nie wiedzą, jak się zachować. Rak wbrew pozorom jest nadal tematem tabu. A ja dałam otoczeniu czytelny komunikat: choruję, ale walczę i nadal pracuję. Proszę mnie traktować zwyczajnie! Dla osób z nowotworem najwięcej zrobili Kamil Durczok i Marcin Pawłowski. Zachorowali "publicznie" i "publicznie" przechodzili przez wszystkie etapy łącznie z pokazaniem łysych głów. Kamil wygrał, Marcin przegrał. Zmarł w 2004 roku. Obaj jednak dali przykład, jak chorować z godnością. Ich firmy, podobnie jak moja, pozwoliły im pracować. A przecież bywa, że przedsiębiorstwa pozbywają się chorych pracowników. I wówczas te osoby mają przerąbane. Status inwalidy odbiera motywację do utrzymania się na powierzchni.

 

TS: Z tym, że rak jest tematem tabu, chyba trochę przesadziłaś. Nowotwór już dawno temu został oswojony. W mediach prowadzone są kampanie edukacyjne...
MC: W szpitalu spotkałam starszą panią z małej miejscowości na wschodzie Polski. Opowiadała ze łzami w oczach, że gdy przyznała się znajomym do swojej choroby, przestali jej rękę podawać. Bali się zarazić! Zero edukacji! Mieszkając w dużych miastach, tak naprawdę nie wiemy, z jakimi problemami borykają się chorzy w małych miejscowościach albo na wsi.

 

TS: Wracając do Ciebie. Nie myślałaś, żeby zrezygnować z pracy i skupić się na walce z chorobą?
MC: Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Mojemu szefowi też nie. Wiedziałam, że przez pierwsze dni po operacji nie będę mogła występować na antenie, a potem po każdej chemii brałam tydzień wolnego. Ale chciałam jak najszybciej spotkać się ze słuchaczami. Zresztą oni dowiedzieli się o tym, że mam raka, z reporterskiego materiału w naszym radiu. Dostałam od nich wsparcie. Dzwonili, pisali maile, życzyli szczęścia.

 

TS: Nie zawiesiłaś też prowadzenia blogu. Jednym z pierwszych Twoich wpisów było zdanie: "To jest miejsce, gdzie zawsze świeci słońce". Czy choroba zweryfikowała Twoje podejście do życia?
MC: Po 2005 roku zmieniłam tekst, wpisując słowa, że jednak czasem słońce, czasem deszcz. Przyznałam, że i ja dotknęłam ciemnej strony życia. Kiedy zachorowałam, nie przestałam pisać dziennika. Ludzie wchodzili na moją stronę, żeby sprawdzić, jak idą postępy w leczeniu. Pisali słowa otuchy. Idąc do szpitala, miałam świadomość, że tysiące internautów czeka na wieści, jak poszło, czy mi się udało. Dostałam od nich taki zastrzyk energii, że przeszłam przez dwie operacje jak burza. Pierwsza miała oszczędzić węzły chłonne, ale okazało się, że są zaatakowane, więc musiałam poddać się drugiej. Chorobę potraktowałam zadaniowo, nie zastanawiałam się też, co będzie dalej. Teraz jedna operacja i na niej się skupiam. Potem tylko na drugiej, dopiero później myślę o pierwszej chemii.

 

TS: Który etap był najgorszy?
MC: Chemia! Wysysa siły i zmienia ciało, odziera z urody. Okazało się, że mycie zębów jest wyczynem, podobnie jak pokonanie kilku schodków. Nie da się nawet czytać. Wkurza cię to, bo jesteś młoda, a kompletnie nie masz energii. Bolą mięśnie i nawet cebulki włosów, których nie masz. Człowiek puchnie. Byłam chuda, ale opuchlizna i tak zniekształciła rysy. W ustach czuje się taki wstrętny, żelazny posmak. Ma się zaburzony odbiór smaków i zapachów. Człowieka nękają torsje, nie czuje łaknienia. Łukasz robił specjalnie dla mnie kanapki i tłumaczył jak dziecku: "Musisz spróbować". Gryzłam kęs i nie czułam smaku. Pamiętam, że siedziałam przy stole, a łzy leciały mi ciurkiem po twarzy. "Proszę, nie każ mi jeść", błagałam. ‚Musisz!", przekonywał spokojnie. A ja tylko marzyłam, żeby zamknąć oczy i mieć spokój. Na szczęście to były krótkie chwile załamania.

powrót
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady