RakPiersi  >  Aktualności  >  Publikacje  >  Popularno-naukowe  >  Jak uszczypnie będzie znak

Publikacje



 
20/06/2004

Jak uszczypnie będzie znak

_NOT_EXISTS

Gdyby nie choroba, nigdy nie przeżyłabym tak silnych uczuć: od paraliżującego strachu, rozpaczy, bólu po miłość, ludzką życzliwość, oddanie, przyjaźń, wdzięczność.

Drukuj
Wyślij na adres e-mail
A A A

20 czerwca 2004 16:00, ostatnia aktualizacja 02 grudnia 2008 11:42

Jak się żyje z rakiem? Z TYM rakiem? Myślę paradoksalnie, że czasami lepiej niż bez niego. Ktoś mnie kiedyś zapytał, czy chciałabym, żeby czas się cofnął albo żeby można było wymazać chorobę jak zapis z magnetofonowej taśmy. Odpowiadam: Nie, nie chciałabym. Gdyby nie choroba, nigdy nie przeżyłabym tak silnych uczuć, takiej pełni ludzkiego przeżywania na najwyższym poziomie. Dzięki niej nauczyłam się żyć, odnalazłam w sobie właściwą hierarchię wartości, odzyskałam wzrok i słuch, nauczyłam się żyć każdą chwilą.

Oczywiście na początku był koszmar. Kiedy sama znalazłam w sobie to "coś", co nie było mną, doznałam szoku. Po prostu nagle coś mnie zakłuło, machinalnie sięgnęłam ręką i trafiłam na coś, czego nigdy nie było. Niedawno skończyłam 40 lat, byłam dziennikarką, redaktor naczelną w młodzieżowym piśmie - w "Filipince". Mało tego, przez całe zawodowe życie pisałam o zdrowiu - kiedyś przez dwa lata w "Jestem" prowadziłam nawet rubrykę "ABC medycyny", w której oczywiście pisałam o samokontroli piersi, konieczności robienia badań mammograficznych i USG. Ale i ja, tak jak większość kobiet, uważałam, że jeszcze za wcześnie, że to na pewno mnie nie dotyczy.

Potem był etap zagłuszania, zagadywania samej siebie, wysłuchiwania pocieszeń wszystkich dookoła: to na pewno nie rak, to tylko guz, jesteś za młoda, nikt w rodzinie nie chorował, rak przecież nie boli, a twój dał ci o sobie znać. Wreszcie mammografia i wynik niebudzący wątpliwości: nowotwór. Bardzo trudno nosić taki wynik w torebce. Wracałam z tą torebką do domu, wiozłam się sama samochodem i płakałam. Właściwie nie płakałam: ryczałam, wyłam, łkałam, szlochałam. Musiałam to zrobić w samochodzie, bo w domu czekało na mnie dwóch nie za dużych synów i nie chciałam, by przeraziła ich moja rozpacz. Panicznie bałam się, że umrę, już, zaraz, natychmiast, pojutrze. Przecież rak to wyrok? Właściwie tylko o tym myślałam. Akurat miałam zmienić samochód - to może już nie warto? Mam raka! W dodatku co to za obrzydliwe słowo.

Były jeszcze kolejne badania - na przykład biopsja, która nie wykazała komórek nowotworowych. No widzisz, nie masz raka, wszystko będzie dobrze - przyjemnie było to słyszeć. Ale ja gdzieś w środku czułam, że go mam i tyle. Chciałam się operować jak najszybciej, do kubła z tym guzem. Obudziłam się z narkozy i już nie musiałam o nic pytać. Widziałam nad sobą mojego ojca lekarza i męża, obaj mieli twarze w zielonym kolorze i zagryzali wargi do krwi. I w tym momencie już wiedziałam na pewno: nie dam się, jestem silna, wszystko wytrzymam. Bardzo pomogli mi bliscy - rodzina, przyjaciele, znajomi. Nie przypuszczałam nigdy, że można tak czerpać siłę od innych. Leżałam na szpitalnym łóżku w pokoju, przez który przewalały się tłumy, i myślałam: mam raka, nie mam piersi, a jestem "lucky woman". Ja miałam swoją metodę na raka: ja mówiłam, mówiłam i mówiłam, nie zamykałam się w sobie, dzięki temu uważałam, że choć trochę tego mojego nieszczęścia zrzucę na barki innych. W pewnym momencie niepostrzeżenie zaczęłam robić za pogotowie onkologiczne. Koleżanki podawały sobie mój numer telefonu i ciągle ktoś dzwonił, pytając o to, o co wstydził się zapytać lekarza, często nawet nie znałam nazwisk tych kobiet.

Ja miałam szczęście. Nigdzie nie znaleziono przerzutów, nie musiałam przeżywać ani chemii, ani naświetlań. Po czterech miesiącach zrehabilitowano mi rękę, która po operacji nie chciała jakoś podnosić się do góry. Byłam zdrowa. Tak w to uwierzyłam, że gdy po trzech latach znowu znalazłam w sobie "coś", nawet się nie zdenerwowałam. To był rak w pooperacyjnej bliźnie. Tak się zdarza, przecież nasz organizm jest ślepy i nie widzi komórek nowotworowych. To było chyba jeszcze gorsze niż początek choroby. Przecież byłam zdrowa, przecież koszmar był już za mną, przecież nie miałam przerzutów! Znowu zabieg, tym razem szybki i niewielki ("Jak pani to w sobie znajduje? To miało 4 milimetry!", "One do mnie gadają!"), znowu gruntowne przebadanie i znowu nigdzie nie ma przerzutów.

Ale teraz już wiem. To jest choroba przewlekła, może zaatakować w każdej chwili i przez cały czas trzeba ją z siebie wyrzucać. Oczywiście nie wstaję rano i nie mówię sobie do lustra: mam raka! Miesiącami w ogóle o nim nie pamiętam i żyję normalnie. Może trochę zwolniłam tempo, nauczyłam się oszczędzać operowaną rękę, nie wnoszę na drugie piętro dziesięciu kilogramów kartofli.

Przestałam się buntować, przechodząc przez przeszklone drzwi Instytutu Onkologii. Jestem jedną z jego pacjentek i do końca życia będę tu przychodzić. Cały czas jestem pod kontrolą, a jako córka lekarza wierzę w medycynę i w "moich" doktorów. Po prostu mam raka.

powrót
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady