RakPiersi  >  Aktualności  >  Publikacje  >  Popularno-naukowe  >  Mój przyjaciel rak

Publikacje



 
20/06/2004

Mój przyjaciel rak

_NOT_EXISTS

Nadchodzi koniec ery śmiertelnych nowotworów. Raka co prawda nie pokonamy, ale nauczymy się nad nim panować.

Drukuj
Wyślij na adres e-mail
A A A

20 czerwca 2004 16:00, ostatnia aktualizacja 02 grudnia 2008 11:42

Już myśleli, że lada moment go zaduszą, zagłodzą na śmierć. Wydawało im się, że na tyle poznali mechanizm powstawania raka, że pokonanie go to tylko kwestia czasu. Niestety, rak okazał się sprytniejszy.

W ostatnich latach nauka odnosiła niezaprzeczalne sukcesy. Rozpoznano dokładnie budowę komórek nowotworowych. Na ich powierzchni odkryto specjalne wypustki, zwane receptorami, które umożliwiają rozwój raka: z jednej strony przekazują komórce nowotworowej sygnał do namnażania się, z drugiej zaś komunikują się z resztą organizmu, skłaniając go do odżywiania śmiercionośnego nieproszonego gościa. Dzięki namierzeniu receptorów udało się stworzyć leki terapii celowanej o zupełnie innym sposobie działania niż stosowane dotychczas preparaty. Nowe specyfiki precyzyjnie atakują chore komórki, nie naruszając zdrowej tkanki. Blokują receptory komórek nowotworowych, co sprawia, że do ich wnętrza i na zewnątrz nie dociera żaden sygnał. Komórka z zablokowanymi receptorami nie może się dzielić. Nie dostaje niezbędnych do życia składników odżywczych i tlenu, i w efekcie ginie.

Uwierzono, że blokada receptora oznacza śmierć raka. Ale nic z tego. Ogłuszony lekiem czai się w zakamarkach naszego ciała. I czeka - niczym dziki zwierz w klatce - na lepsze czasy, kiedy na przykład preparat przestanie działać. Wtedy zrywa pęta i atakuje ponownie, a co gorsza - nauczony doświadczeniem - rozwija na powierzchni swoich komórek zupełnie nowy, nieznany rodzaj receptorów, które nie reagują na podawany poprzednim razem preparat. Do ich zablokowania potrzebny jest inny specyfik. Jaki? Trzeba go znaleźć.

- Dziś wiemy, jak działają pojedyncze drogi przekazywania sygnału z receptorów znajdujących się na powierzchni komórki nowotworowej do jej jądra lub na zewnątrz. Mamy jednak nikłe wyobrażenie o tym, jak pracuje cała ta skomplikowana machina - mówi Gordon Mills z University of Texas. Potrzeba kilku dekad intensywnych prac, by uporządkować wszystkie elementy onkologicznej łamigłówki. Dlatego na zakończonym w czerwcu dorocznym spotkaniu Amerykańskiego Towarzystwa Onkologii Klinicznej (ASCO), największej na świecie konferencji naukowej poświęconej nowotworom, nie mówiono już o tym, że raka uda się definitywnie pokonać. Twierdzono raczej ostrożnie, że uda się wygrywać poszczególne etapy tego morderczego wyścigu z nowotworem. Ale musimy być świadomi, że rak nigdy nie ustępuje. Być może na tyle go ujarzmimy, że przestanie zabijać, ale na walkę z nim skazani jesteśmy do końca życia.

Jako pierwsi przekonali się o tym pacjenci z przewlekłą białaczką szpikową, leczeni glivekiem (imatinibem). Początkowo nowy lek ich zachwycił - przede wszystkim tym, że był podawany w formie tabletki, a nie dożylnie. Zwykle czuli się po nim na tyle dobrze, że mogli chodzić do pracy. Nie wypadały im włosy. Na dodatek kobiety leczone glivekiem mogły decydować się na macierzyństwo.

Chorzy mieli tylko jeden problem - nie wiedzieli, jak długo będą musieli zażywać leki. Dziś wiele wskazuje na to, że do końca życia. Z badania przeprowadzonego przez naukowców z Dana-Faber Cancer Institute, Brigham and Women's Hospital oraz Harvard Medical School wynika bowiem, że przerwanie terapii nawet wtedy, gdy wydaje się, że rak został już opanowany, jest ryzykowne. Nie tylko może to spowodować nawrót choroby, lecz sprawić, że nowo powstałe komórki rakowe staną się odporne na lek. Prawdopodobnie podczas kolejnych podziałów pojawiają się komórki wyposażone w nowy rodzaj receptorów, które dają sygnał do wzrostu guza albo do wykształcenia nowych naczyń krwionośnych, dzięki którym guz się odżywia.

Z badań prezentowanych na ASCO wynika też, że komórki nowotworowe mają zazwyczaj na swojej powierzchni kilka różnych rodzajów receptorów. Ale umiemy dostrzec tylko te, których jest dużo. Chcąc powstrzymać rozwój choroby, należałoby zablokować wszystkie. A tego jeszcze nie umiemy.

Naukowcy dopiero testują leki, które jednocześnie zaatakowałyby kilka receptorów typowych dla komórek nowotworu. Jednym z nich jest preparat nazwany SU-11248. Blokuje on receptor naczyniowego czynnika wzrostu, co sprawia, że nie powstają nowe naczynia krwionośne odżywiające rosnący guz. Wstępne badania, którym poddano grupę kilkudziesięciu chorych z rakiem układu pokarmowego, wykazały, że specyfik pomógł ponad połowie z nich. Okazał się też niezwykle skuteczny w leczeniu chorych z zaawansowaną postacią nowotworu nerek. Guz przestał się rozwijać u 15 proc. zażywających go osób. Jeszcze lepsze wyniki dała terapia innym, niezarejestrowanym dotąd lekiem o kryptonimie BAY 430096. Dzięki niemu guz skurczył się u co czwartej osoby chorej na nowotwór nerki.

Skuteczne okazało się też jednoczesne podawanie dwóch leków działających na pojedyncze receptory, czyli avastinu (bevacizumab) i tarcevy (erlotinib). Naukowcy z Sarah Cannon Cancer Center w Nashville wykazali, że taka terapia daje pięć razy lepsze wyniki w leczeniu raka nerek niż stosowana dotychczas chemioterapia.

W oczekiwaniu na kolejne leki zdolne zablokować kolejne receptory komórek nowotworowych Douglas Hanahan z University of California w San Francisco zaproponował nową metodę leczenia. Uczony podaje chorym jednocześnie lek celowany, czyli działający na konkretny typ receptora, oraz niewielkie dawki tradycyjnej chemioterapii. Testy wykazały, że początkowo efekty leczenia są takie same jak u chorych, którzy są poddawani intensywnej chemioterapii, ale objawy uboczne są nieporównywalnie mniej dokuczliwe. Po kilku tygodniach terapii okazało się też, że nowy sposób skuteczniej hamuje rozwój nowotworu; nie dopuszcza bowiem do powstawania nowych naczyń krwionośnych odżywiających nowotwór.

Jeszcze lepsze wyniki daje kombinacja dwóch leków celowanych (w badaniu zastosowano glivec - imatinib - oraz preparat jeszcze niezarejestrowany o nazwie SU-10944) i niewielkich dawek chemioterapii.

Odpowiednie metody leczenia przygotowywane są też dla osób, które przeszły nowotwór. Mają one nie dopuścić do nawrotów choroby. Tu przydatne okazują się stare, stosowane od kilkudziesięciu lat leki przeciwnowotworowe. Taką ochronę opracowano na razie dla kobiet po menopauzie z rakiem piersi. Po usunięciu guza pacjentki najpierw dostają jeden z leków przeciwnowotworowych o nazwie tamoksyfen. Jednak mogą go zażywać tylko przez pięć lat, bo potem komórki raka uodparniają się na jego działanie i ponownie zaczynają się dzielić. Kobiety cierpiące na raka piersi, które przeszły terapię tym lekiem, żyły zatem w straszliwym stresie i mogły jedynie mieć nadzieję, że to najgorsze nie wróci. Rak jednak ponownie atakował 20 proc. chorych w ciągu pierwszych pięciu lat po zakończeniu stosowania tamoksyfenu.

Jesienią ubiegłego roku w "New Eng-land Journal of Medicine" ukazała się praca, która przywróciła nadzieję. Wynikało z niej jednoznacznie, że po zakończeniu terapii tamoksyfenem przed przerzutami może ochronić letrozol, sprzedawany pod nazwą femara. Lek zmniejszył aż o 43 proc. ryzyko nawrotu raka piersi. Letrozol, podobnie jak tamoksyfen, eliminuje wpływ estrogenów, które sprzyjają namnażaniu się niektórych komórek raka piersi. Jednak mechanizm działania obu leków jest inny: tamoksyfen blokuje receptory estrogenu, letrozol zaś hamuje wytwarzanie tego hormonu.

Skutki uboczne przyjmowania letrozolu są podobne do objawów towarzyszących menopauzie i zalicza się do nich m.in. uderzenia gorąca oraz osteoporozę. Są więc niczym w porównaniu z ryzykiem przedwczesnej śmierci.

Wyniki tych badań przeprowadzonych przez dr. Paula Gossa z Princess Margaret Hospital w Toronto wydają się rewelacyjne, niemniej lekarze wciąż nie wiedzą, jakie będą skutki długotrwałego stosowania leku. Dlatego zespół badawczy dr. Gossa nadal obserwuje pacjentki zażywające preparat. Musi przyjrzeć się zagrożeniom i korzyściom wynikającym ze stosowania leku dłużej niż pięć lat.

Mimo tych niewiadomych z najnowszych badań wypływa jeden wniosek. - Jesteśmy na etapie przechodzenia od terapii brutalnej, przypominającej poczynania neandertalczyka, do delikatnych metod leczenia. Takich, które pozwolą normalnie funkcjonować i nie będą dewastowały życia chorego - uważa George Demetri z Harvard Medical School.

Aby jednak nowotwór przekształcił się z choroby śmiertelnej w przewlekłą, potrzebne są nie tylko nowe lepsze leki, ale też doskonalsza diagnostyka. Szczególnie dotyczy to Polski. Każdego roku umiera u nas na raka ponad 80 tys. osób. Aż 70 proc. pacjentów trafiło do lekarzy dopiero w trzecim i czwartym stopniu zaawansowania, czyli wtedy, kiedy skuteczność leczenia jest nawet czterokrotnie mniejsza niż na początku. Polscy pacjenci zgłaszają się do onkologów znacznie później niż w Europie Zachodniej, gdzie chorobę udaje się okiełznać u co drugiego chorego.

Z badań prof. Marka Pawlickiego z Centrum Onkologii w Gliwicach wynika, że wina nie leży tylko po stronie lekkomyślnych pacjentów. Co trzeci chory zbyt późno zaczyna być właściwie leczony z powodu popełnionych przez lekarzy błędów diagnostycznych. Potwierdza tę opinię dr Janusz Meder z Centrum Onkologii w Warszawie. - Nadal zbyt mało uczy się o nowotworach studentów medycyny. Wielu lekarzy nie umie dostrzec pierwszych objawów choroby. Dlatego jeśli mamy jakiekolwiek podstawy, by przypuszczać, że rozwija się w nas nowotwór, pójdźmy od razu do onkologa - radzi dr Meder.

Unikniemy wtedy niepotrzebnych wędrówek po przychodniach i nieskutecznych terapii, jakich doświadczył Jacek Kaczmarski, u którego laryngolodzy wykryli najpierw nieżyt gardła, a potem infekcję wirusową. Dopiero po trzech miesiącach okazało się, że ma zaawansowanego raka krtani.

Siostra pisarki Krystyny Kofty była leczona z powodu różnych schorzeń kręgosłupa i dopiero po czterech latach jeden z lekarzy wykrył, że przyczyną jej dolegliwości jest rak nerki. Niestety, na pomoc było już za późno. Być może to ostrzegło Koftę. Chorobę zdiagnozowano u niej właściwie, ale ani mammograf, ani badanie USG nie wykryły głębszych rozgałęzień nowotworu piersi. Dlatego lekarze zalecali jej operację oszczędzającą, a nie usunięcie całej piersi. Koftę uratowała intuicja - pisarka zdecydowała się na radykalny zabieg i okazało się, że miała rację; nowotwór był znacznie rozleglejszy, niż początkowo ocenili lekarze. Udało się.

Tym razem. Bo ci, których rak zaatakował, nigdy nie będą mogli powiedzieć, że bezapelacyjnie z nim wygrali. "Ta choroba jest jak znamię, które pozostaje na całe życie. Z rakiem można żyć, ale nigdy się o nim nie zapomni. Człowiek jest taką istotą, która potrafi wybaczać i znieczulić się na pewne sprawy, jednak nigdy nie zapomina wyrządzonych mu krzywd" - napisała w pracy licencjackiej "Już mi łatwiej spojrzeć w oczy śmierci. Nowotwory - przełamane tabu" Karolina Świderska, której ojciec przez wiele lat zmagał się z nowotworem. Rak przypomni o sobie w najmniej spodziewanym momencie. Bo taka jest jego wredna natura.

W artykule wykorzystałam pracę licencjacką Karoliny Świderskiej powstałą w Wyższej Szkole Komunikowania i Mediów Społecznych im. Jerzego Giedroycia w Warszawie

powrót
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady