RakPiersi  >  Społeczność  >  Dzienniki  >  Joanna Grzelka-Kopeć - Idzie rak  >  Marzec 2004

Joanna Grzelka-Kopeć - Idzie rak

Drukuj
Wyślij na adres e-mail
A A A

5 marca 2004 roku

Panika emerytalna odwołana. Z Sejmu nadeszła wiadomość, że nie trzepią naszej ustawy emerytalnej, ale minister mówi coś zupełnie odwrotnego. I komu tu wierzyć?!

09 marca 2004 roku

Siódma chemia. To fachowo oznacza: pierwsza część czwartego kursu. Jak zwał, tak zwał, a faktem jest, że po raz siódmy nawiedziłam oddział chemioterapii. Zaliczyłam tam solidną dniówkę: od 8.15 do 16.20. Idzie zdechnąć. O godz. 8.10 zarejestrowałam się, o godz. 8.15 pobrano mi krew do badania (od pierwszego strzału w żyłę o dziwo!) i warowałam na drewnianej ławeczce bez oparcia do 13.30, kiedy to dostąpiłam zaszczytu audiencji u doktor Małgosi.
Nic do kobitki nie mam osobiście, bo miła, dokładna w badaniu i nader komunikatywna (a w przypadku zestawu moich pytań trzeba wykazać dużo cierpliwości, gdyż organicznie wiedzieć muszę wszystko na temat i w sprawie). Ma kobieta roboty do jasnej cholery, bo pacjentów jak mrówek i wręcz widać, jaka jest zmęczona, co jednakże nie zwiewa uśmiechu z jej ust i ogólnej życzliwości dla świata i ludzi, wyzierającej z ładnych oczu. Faktem zaś pozostaje, że czeka się cholernie długo. Na pocieszenie usłyszałam, że krew mam jak koń pociągowy; górne granice norm. Nakazano mi kontynuować terapię soczkową i ponownie zakazano odchudzania do końca chemioterapii. Ratunku: mam już 5 kg nad stan, jak tak dalej pójdzie, to w maju wtoczę się doktor Gosi do gabinetu, a nie wlezę!!!
Potem już tylko walka z żyłami – dzień jak co dzień. Zameldowałam pielęgniarce na Odcinku Dziennym Oddziału Chemioterapii, że moje żyły strajkują, chowają się na widok białego uniformu najgłębiej jak potrafią i że tylko kąpiel ręki we wrzątku tu skutkuje. Ironicznie pokiwała głową z tekstem: „damy sobie radę...". Uprzedziłam, że wytrzymuję psychicznie ok. ośmiu prób wkłucia się w żyłę wenflonem, a potem schodzę z tego padołu w charakterze chwilowego umrzyka. Kobitka przybrała na twarz wyraz obrazujący wyższość świąt wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia i z dużą dawką pewności siebie przystąpiła do dziurawienia mojej prawej, nieszczęsnej ręki... Zmiana na obliczu fachowej siły medycznej średniego szczebla nastąpiła coś koło czwartej dziury (plus krwiak, też czwarty). Spoglądając na mnie ukradkiem (odjeżdża już, czy za chwilę) – zawołała na pomoc koleżankę..., która przystąpiła do zmasowanego ataku kłującego. Wytrzymałam kolejne cztery dziury i zgodnie z umową odmówiłam dalszej współpracy (pot spływał mi po plecach, krew z twarzy odpłynęła i czułam, że zaraz zejdę). Autorytatywnie zadecydowałam, że idę pod kran z gorącą wodą. Nawet nie oponowały. Ugotowałam rękę... i udało się. Miny siostrzyce miały głupawo-przepraszające.
Potem już tylko dwie godziny wlewu żrącej trucizny w żyłę ...i do domu. Powrót annały zanotowały ok. 17.40. Jestem padnięta jak pies po spotkaniu z walcem drogowym.
Zaś skutki kilkugodzinnego oczekiwania na wyniki krwi i przyjęcie u pani doktor zaowocowały lekkością portfela i lekką poprawą humoru w postaci srebrnej biżuterii. No bo czy to moja wina, że miałam długą przerwę technologiczną, a w szpitalu był kiermasz tejże biżuterii?. Wypatrzyłam cudnej urody pierścionek, a że do kompletu były kolczyki, czy to też moja wina?!
Czuje się paskudnie. Ale kolację wrąbałam koncertowo. Krwiaki na prawej ręce dostają kolorków i zaczynają tworzyć obraz nawiedzonego artysty. Młoda podsumowała to po swojemu: „Mam, znów wyglądasz jak nieudolny narkoman!” Zero zrozumieniu wśród młodego pokolenia. Chyba spełnię swoje groźby i zamknę Młodą w jej pokoju na następne 13 lat, może dorośnie i przestanie nabijać się ze zgnębionej, podziurawionej rodzicielki!!!

12 marca 2004 roku

Uff! Ciężka noc. Około 3.15 nad ranem obudziła mnie sąsiadka: Gosia. Jej czteroletni synek Kacper (mój ulubieniec) zaczął się dusić. Ma ten sam motyw co moja Młoda kiedyś: infekcję krtani. Przydusiło malucha, Gosia spanikowała. Podałyśmy mu leki wziewne i siedziałyśmy nad bidulą do rana. Ślubny był pod parą w razie potrzeby wyjazdu do szpitala. W końcu Kacperek zasnął ciężkim snem, ale u nas było po spaniu. Pocieszyłam Gosię, że czeka ją jakieś 13 lat strachu o dziecko, a potem tylko astma... Nie miała siły mnie walnąć!
Śliczny dzień. Pierwszy ze słońcem, aż chce się żyć. Kacper funkcjonuje jakby nic się nie stało. To faktycznie „choroba jednej nocy", za to ja i Gocha mamy worki pod oczami.

15 marca 2004 roku

Cuda, cuda, dziwy... Mój chimeryczny boss zamaszyście podpisał zgodę na mój wyjazd do sanatorium w Sopocie w czerwcu tego roku, po zakończeniu chemioterapii. Moja „fabryka” dopłaca do tego interesu 3/4 ceny pobytu, są to tzw. turnusy kondycyjne, na które kwalifikuje psycholog. Wobec przeżytej przeze mnie „traumy” moja Gosia-psycholog dawno mnie na ten myk namawiała, ale byłam sceptykiem, co do zachowania mego szefa, po awanturze z 8 stycznia br.
Ja tego gościa nadal nie mogę zrozumieć. Ale i nie próbuję zbyt mocno... Mam żal...

16 marca 2004 roku

Rano wizyta u lekarza Młodej: dziadek pulmonolog–alergolog (ma jakieś 99 lat i problemy z Niemcem: niejakim Altzhaimerem, który mu wszystko chowa). Zmienił jej lek na astmę, tym razem już bez sterydów. Kontrola za dwa miesiące. Tylko czy doktorek będzie o nas pamiętał?
Na 10.30 dotarłam do swojego szpitala ( 45 min. jazdy, bo korki). Moja doktor Małgosia – chemioterapeutka (muszę ponumerować „moje” Małgosie), poprosiła mnie po pięciu minutach i powiedziała mi coś, od czego urosły mi skrzydła. Orle lub huzarskie, jak kto woli. Zapytałam, czy nie ma przeciwwskazań do mego planowanego wyjazdu do Sopotu w czerwcu, bo baby różnie w poczekalniach gadają. Doktor Gosia oburzyła się święcie i rzekła:
- A od kiedy to zdrowa baba ma mieć jakiekolwiek przeciwwskazania do wypoczynku w tak pięknych okolicznościach przyrody?!
- Czy to znaczy, że mam szansę kiedyś powiedzieć: jestem zdrowa?! – zapytałam z pewną taką nieśmiałością (a serducho pakowało pod ciśnieniem 300, bo to pytanie telepało mi się po mózgu od samej diagnozy).
- Jakie kiedyś? – zaoponowała – ja dziś twierdzę, że mam do czynienia z kobitą zdrową fizycznie, a co najważniejsze psychicznie. Albo nie tak: zdrową fizycznie, bo psychicznie zdrową jak mało kto w tej poradni.
Miałam ochotę ją ucałować. Skrzydła pod bluzką mnie uwierały, podziękowałam za nie i tanecznym krokiem pofrunęłam na oddział dać sobie w żyłę po raz ósmy. I co? Znów happy!
Mam dziś farta! Siostra Ania najpierw pochwaliła pomysł ugotowania ręki pod kranem z gorącą wodą, a potem... wkłuła wenflon za pierwszym razem!!! Sama sobie nie wierząc – zrobiła próbę z solą fizjologiczną – buły nie było, więc krzyknęła: yees! Uśmiałyśmy się obie ze szczęścia. No i trafiła w nieco grubszą niż przed tygodniem żyłę, więc żrące świństwo leciało w żyłę sporym strumyczkiem, tym sposobem już po 60 minutach było po herbacie. Byłam wolna.
W drodze do domu (czułam się świetnie) Ślubny chciał mnie zabić! Tak, wykrzyczałam mu to prosto w nos! Co zrobił? Spryskał szyby w aucie płynem, żeby je wyczyścić wycieraczkami. To jest płyn zimowy, ten co nie zamarza, dlatego ma sobie dużo dziwnych rzeczy, a przede wszystkim: SMRÓD nie do opisania. Pociągnęło mi żołądkiem do samego gardła. Głowę wiozłam za oknem przez dłuższą chwilę. Podrażniło mi gardło, zaniosłam się kaszlem, kaszel powodował odruch wymiotny... Jezu, to było obrzydliwe! Przeżyłam, ale nadal twierdzę, że chciał mnie zabić.

20 marca 2004 roku - Pierwszy Dzień Wiosny

No to skończył się pewien etap w moim i Młodej życiu. Przeżywam to jak stonka oprysk. Moja Młoda pojechała dziś na swoją pierwszą „randkę”. Moja mała dziewczynka!!! Zaprosił ją do kina. Ma na imię Kuba i jest jej rówieśnikiem z równoległej klasy - matematycznej. Młoda jest w językowej. Humanistka i umysł ścisły?! Niezła mieszanka. Ślubny przeżywa to chyba jeszcze bardziej. Jego mała księżniczka i jakiś nieznany chłopak?!
Przygadują sobie na okrągło, ale na wesoło. Cholernie się cieszę, że Młoda ma do nas zaufanie. My odwzajemniamy się jej zaufaniem i jakoś nam leci ten „cielęcy” wiek Młodej bez większych zgrzytów.
Wieczorem przyjechały moje psiapsióły: Dodi, z którą jadę w czerwcu do Sopotu i Małgosia – psycholog. Przyszła też „ciotka” Asia. Ślubny poszedł na noc do pracy, a my zrobiłyśmy sobie babski wieczór.

21 marca 2004 roku

Wieczór przeciągnął się do 4.00 rano. Nie mogłyśmy się nagadać, dzioby nas bolały ze śmiechu, a dziś leczymy lekki „zespół nabyty dnia poprzedniego” (no przecież nie napiszę, że kaca). Warto było, choć łeb boli. Ciało cierpi, ale dusza śpiewa. Takie babskie pogaduchy są koniecznie do życia!!! Psychicznego.

23 marca 2004 roku - wtorek

Zbyt długo było fajnie. Od soboty Młoda narzekała na lekki ból ucha, ale świat się nie walił. Jak zwykle olejek kamforowy wokół ucha, kropelki „Otinum” do ucha – standard. Nie tym razem! Dziś rano Młoda dała koncert wycia i przedstawiała obraz nędzy, rozpaczy i bezgranicznego bólu. Nigdy mnie ucho nie bolało, więc nie znam jego mocy, ale z obrazu porannego Młodej wyglądało na koniec świata! Bardzo miła i dowcipna Pani laryngolog, do której trafiłyśmy ze skierowaniem od naszej doktor Moniki Rodzinnej, powiedziała, że istotnie boli jak jasna cholera, gorzej chyba niż sam poród. Atmosferka była luźniutka, więc nie zastanawiałam się długo i walnęłam z uśmiechem na twarzoszczęce:
- To ja wolę obcinanie cycka, chociaż mój Ślubny zapewne polemizowałby z kopniakiem w jajka...
Rozchichotała się kobita porządnie, pogadałyśmy o urzynaniu cycków, pozaglądała Młodej we wszystkie otwory umiejscowione na głowie i zawyrokowała, że to nie podejrzewane zapalenie ucha środkowego, a infekcja przewodu słuchowego spowodowana jakąś paskudną bakterią lub innym gronkowcem. Najprawdopodobniej przywlekła toto z basenu. Zaordynowała antybiotyk giganta i wsadziła Młodej do ucha 1/2 metra tasiemki umoczonej w brunatnej mazi. Nazwała to opatrunkiem. Jutro zmiana „tasiemki”.
A w robocie total! Nie wiem w co pierwej łapy wsadzić, a moja „ukochana” instancja zwierzchnia, czytaj wojewódzka zaczęła przerastać samą siebie w wymyślaniu schodów. Wbrew pierwotnym zamierzeniom występowania w pracy w charakterze niemego anioła, który poprzysiągł milczeć jakoby zmurszałe głazy, począł we mnie pokwikiwać bunt i nie zdzierżyłam. Rozwarłam twarz dostojnie, aczkolwiek tonem nie znoszącym sprzeciwu, bo nie dam się przecież na starość wpuszczać w gęste maliny. O dziwo – w całej rozciągłości poparł mnie mój Szefciuś i osobiście rozwarł twarz (bez dostojeństwa) na województwo. Wyszło na nasze, ale kilka komórek nerwowych należy zapisać na straty.
Zmęczona jestem obrzydliwie, ale zmusiłam się do spreparowania soczku, co by mi krew nie „siadła” przed następną chemią. W tym temacie trzeba pamiętać o systematyczności w dostarczaniu organizmowi witaminek. A i pewnie wiosenne szaleństwa pogodowe nie pozostają bez wpływu na moje samopoczucie. Do tego chyba pożegnałam się z okresem, nie było go już ponad 40 dni. Witaj klimakterium!!!

26 marca 2004 roku

Obudził mnie dzwonek telefonu. Była zupełnie niechrześcijańska godzina: 5.00. Moja „fabryka” się za mną stęskniła! Dowiedziałam się, że jestem koniecznie, niezbędnie potrzebna w robocie teraz, zaraz, już. Wychynęłam z pieleszy mnąc w ustach słowa nie nadające się do druku i powlokłam się do łazienki konstatują półprzytomnie, że rąbie mnie tępy ból w dole brzucha, i co ? ...witaj wiosno: krwotok gigant! Co jest do cholery, przecież kilka dni temu powitałam klimakterium, to już 47 dzień cyklu, miało go już nie być!!! Chemioterapeutka zabije mnie śmiechem. Inne kobitki po pierwszym kursie chemii robią menstruacji pa, pa, a ja co? Jajco! Matka Natura robi sobie ze mnie jaja i to kwadratowe. Ja chyba faktycznie nadałabym się za tarczę strzelniczą do Iraku, nic mnie, cholera nie rusza!
Zapodałam sobie procha na ból, siorbnęłam kawusi i powlokłam się do roboty. Wiosna zrobiła w tył zwrot – w nocy nawaliło 1/2 metra śniegu. Moje ślady na nim były pierwsze tego dnia! Przecierałam szlaki. Reszta sąsiadów spała snem sprawiedliwego, tylko mnie niosło w świat.
Około południa byłam już tak złachana, jak koń po Wielkiej Pardubickiej, bolał mnie brzuch, robota mnie goniła, spać mi się chciało tak, że ostatkiem sił udało mi się nie dać twarzą w blat biurka. Ciężki, oj ciężki dzionek dziś miałam...

30 marca 2004 roku

Młodą odbierałam w podskokach ze szkoły. Pielęgniarka szkolna zadzwoniła do mnie, że Młoda leci z bólu przez ręce. Ucho.
Kurcgalopkiem pomknęłam służbowym wozem do szkoły, a następnie do szpitala, do naszej pani laryngolog, która zapodała Młodej zastrzyki, dwa razy dziennie – antybiotyk, silny lek przeciwbólowy: ketonal, nową maść do ucha i skierowanie na RTG wyrostków jakichś tam.... Znów przerwa w edukacji. Ludzie, to moje dziecko wykończy mnie nerwowo zanim dorośnie....

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady