Dzienniki

 

Anna Mazurkiewicz - Jak uszczypnie będzie znak.

Drukuj
Wyślij na adres e-mail
A A A

Książka autorstwa Anny Mazurkiewicz pt "Jak uszczypnie, będzie znak". Wydana przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka we wrześniu 2003 roku.

jak_uszczypie.jpgFragment książki:

Anna Mazurkiewicz "Jak uszczypnie, będzie znak"


I

Zaraz po Zaduszkach, w poniedziałek o szóstej rano weszłam w wiek średni.
– Tobie będzie się trudno starzeć – powiedział mi kiedyś Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno. – Z twoim charakterem przeżyjesz to boleśnie.
Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno już wie, jak to się starzeje, bo jest ode mnie piętnaście lat starszy. Zresztą jest psychologiem i właśnie my wydajemy jego poradniki. To jeden z niewielu mężczyzn z mózgiem, a i opakowanie tego mózgu niczego sobie. A dla mnie najważniejszą częścią ciała mężczyzny jest mózg.
(…)

III

W piątek po powrocie z wydawnictwa nagle coś mnie zabolało. Właściwie kłuło przy każdym oddechu. Machinalnie sięgnęłam ręką pod bluzkę i zamarłam.
Wyraźne zgrubienie.
Twarde.
Duże.
Stanowczo za duże.
Guz.
Od razu dostałam ataku histerii. Mój mąż jak zwykle na planie filmowym. Chłopców na szczęście nie było w domu. Zadzwoniłam do ojca, w końcu jest lekarzem i ostoją rodziny. Przyjechał natychmiast.
(…)

Miejsce jakieś dziwne, jakby powyżej piersi, nie sądziłam, że człowiek kobieta ma pierś aż tak wysoko. Wypłakawszy się do spodu, zadzwoniłam do Mężczyzny Mojego Życia Spotkanego Za Późno. Od tego jest terapeutą, bardzo dobrym terapeutą z licencją zresztą, poza tym wszystko wie najlepiej. (…)

Mój guz jest jakby mniejszy i nie boli. Zresztą bolał wtedy tylko przez godzinę. Pójdę jednak na tę mammografię, bo ta lewa strona jest trochę inna od prawej. Nawet kot, kiedy nad ranem wślizguje się pod kołdrę, przytula się zawsze tylko do mojego lewego boku.
(…)

IV

Czy to się w ogóle da opowiedzieć? Pojechałam na tę cholerną mammografię prywatnie. Wybrałam najbliższą lecznicę, chociaż potem okazało się, że znam tego lekarza z pism dla kobiet. Radzi im, jak kontrolować piersi i kiedy zrobić sobie pierwszą mammografię. No wiem, po czterdziestce. Tak sobie nawet myślałam, skończę tę czterdziestkę i się zapiszę. Skończyłam, nie zapisałam się, tak wyszło.
Pojechałam więc sama i to uderzyło mnie przede wszystkim. Żadna kobieta w poczekalni nie była sama. Każdą trzymał za rękę jakiś facet. Doktor znany mi z kolorowej prasy kobiecej wyskoczył zza tej swojej aparatury jak oparzony.
– Jest niedobrze! – woła Doktor Nerwusik. Ja pani stąd nie wypuszczę, dopóki tego nie zlokalizuję! Pani ma guza!
– Wiem, że mam guza – uspokajam go – z tym przyszłam.
– Pani Jolu! – Nie zwraca na mnie uwagi, tylko krzyczy do asystentki. – Teraz usg, a potem jak najszybciej biopsja. Jeśli nie ma wolnego miejsca, niech pani zapisuje pacjentkę na późny wieczór.
Leżę na białej kozetce jak na katafalku, on miota się koło mnie, robiąc usg, a we mnie wszystko umiera trzy razy.
(…)

Nie śpię całą noc, a łzy kapią mi na poduszkę. Mój mąż chyba po raz pierwszy w życiu zachowuje się wspaniale. Przez całą noc trzyma mnie mocno w ramionach, a ja trzęsę się ze strachu.
(…)

V

No więc się zaczęło. Cała rodzina wyciągnęła notesy z bardzo ważnymi telefonami i po protekcji mam umówioną biopsję. Jadę do największego w Polsce szpitala od raka.
(…)
Tym razem trafiam nie na neurotycznego wykrywacza raka, ale na bardzo spokojnego doktora od komórek pod mikroskopem. Trzy razy wbija mi igły w „to” miejsce, pobiera fragmenty tkanki, ale ja właściwie nic nie czuję. Jestem zielono-szara i znowu sama. On patrzy na mnie przeciągle i mówi, że tego się nie robi, ale on specjalnie dla mnie zaraz zajrzy w ten mikroskop i za godzinę powie mi, co tam zobaczył. Normalnie czeka się na wyniki biopsji około dwóch tygodni. W końcu Doktor Spokojny wychodzi i mówi:
– Na dziewięćdziesiąt procent może pani spać spokojnie. Nic nie znalazłem.
Rzucam mu się na szyję, ale on dodaje jeszcze, że ze względu na dramatyczny opis Doktora Nerwusika muszę zrobić kolejne badanie – biopsję pod ultrasonografem. Wtedy lepiej widać, w co trafia igła.
(…)

Leżę, wokół mnie trzy lekarki, jeszcze przyleciał ten od mammografii i wszyscy mają smutne oblicza. Od tej pory nauczę się rozróżniać swój wynik po twarzach służby zdrowia.
– Guz jest bardzo głęboko, prawie na mięśniu piersiowym – słyszę i znowu umieram ze strachu. Jeszcze jedno ukłucie i mogę sobie iść.
(…)

Doktor Spokojny zadzwonił sam:
– Pani Marynko – zaczyna – myślę, że mogę tak do pani mówić...
No to koniec. On chrząka.
– Nie znalazłem komórek nowotworowych!
– Jak ja się panu odwdzięczę – jąkam się i płaczę dalej. Kolejne telefony. Mama, tata, Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno, wszystkie dziewczyny po kolei.
(…)
Wreszcie zasypiam, ale nagle zrywam się na równe nogi. Śni mi się Doktor Nerwusik, który mnie informuje, że jednak mam raka i on jedyny to wie najlepiej. Siadam na łóżku i przez chwilę nie wiem, co jest snem i z czego tak naprawdę się obudziłam.

VI

Kolejna wizyta u onkologa. Próbuję przedrzeć się przez tłum ludzi czekających w kolejce do rejestracji.
Tym razem trafia mi się zimna baba. Stara, gruba i nieprzyjemna. Rozumiem, że ona nie może umierać z każdym pacjentem, ale niechby trochę ociepliła głos. A ona właściwie na mnie krzyczy, tylko ja nie rozumiem dlaczego. Że guz w zasadzie wygląda na łagodny, wskazują na to wyniki biopsji, można by go usunąć ambulatoryjnie i zbadać w całości, ale z powodu opisu mammografii (te cztery wykrzykniki!) zapisuję panią na operację, że trzeba czekać na swoją kolejkę, przyjdzie telegram, może nawet za sześć tygodni. Mogę oczywiście operować się za pieniądze, wtedy będzie szybciej. Ale zaraz dodaje, że biopsja jest wtedy miarodajna, kiedy znajduje się komórki nowotworowe, kiedy się ich nie wykrywa, zawsze pozostaje możliwość błędu. Wszystko okaże się na stole operacyjnym.

Nie będę czekać sześciu tygodni! Chcę się zoperować jak najszybciej, do kubła z tym guzem. Decyduję się na szpital, w którym pracuje mój ojciec. Tu się urodziłam, tu urodziłam chłopców, tu mi wycinali wyrostek, tu wszystkich znam, tu będę pacjent numer jeden.
(…)

VII

(…)
O dziewiątej siedzę na stole operacyjnym jak ludzki wywłok, mięso do pokrojenia, i boję się. Akurat: boję. Ze strachu trzęsę się cała.
(…)

Nie wiem, kiedy zasypiam, ale potem mam wrażenie, że słyszę nad sobą głosy. Za wszelką cenę chcę się czegoś dowiedzieć, ale nie mogę rozróżnić słów. Znów zapadam w ciemność – i od razu się budzę.
Tata z moim mężem trzymają mnie za obie ręce i mówią, że mnie strasznie kochają. Uuu, niedobrze. Tata jest zielony na twarzy, zlewa się ze szpitalną ścianą, a ust nie ma wcale, tak głęboko je zagryza.
– Znaleźli? – pytam.
– Tak – odpowiada ojciec.
– Wszystko? – formułuję pytanie, bo jak tu ich zapytać, co mi wyrżnęli.
– Tak, Marynko – odpowiadają.
– No to trudno – mówię i nagle czuję głęboki spokój. Że to już po wszystkim, że ta szarpanina się wreszcie skończyła, że teraz to tylko może być lepiej. I w ogóle mi się nie chce płakać, coś takiego.
(…)

IX

(…)
Mój Doktor, chirurg, który mi „to” zrobił, przychodzi do mnie każdego przedpołudnia. (…)
– Dziękuję, że pan podjął taką decyzję, a nie bawił się w żadne operacje oszczędzające – mówię.
– Wcale nie chciałem wyciąć pani tak dużo – sumituje się, a powinien powiedzieć: wcale nie chciałem obciąć pani cycka, a ja poprawiam na sobie niebieską piżamkę. (…)
– Eee tam – pocieszam go. – Mam zgrabne nogi i chodzę w mini, więc gdyby mi pan obciął nogę, gorzej bym to zniosła.
(…)

Sama się sobie dziwię, że „to” znoszę. Ani przez chwilę nie mam poczucia utraty kobiecości, lęku, że jestem niepełnowartościowa, kompletnie mi to wisi. W końcu tą częścią ciała na życie nie zarabiam. Mam za to lęk przed spojrzeniem na siebie.
(…)

Późnym wieczorem do mojego pokoju wślizguje się pielęgniarka. (…)
– Pani, pani Marynko, podobno znalazła go sama.
– Bo mnie zabolał – przypominam sobie teraz wszystko od początku. Dziewczyna patrzy na mnie z niedowierzaniem.
– Przecież nas uczą, że one nie bolą.
– Właściwie nie bolał – mogę już analizować tamten dzień na trzeźwo – zakłuło mnie tylko coś w tym miejscu. Raz czy dwa. Tylko wtedy. To był jeden jedyny dzień, gdy dał znać o sobie.

X

Jestem w domu. Długo to trwało, całe dwa tygodnie. Z onkologii wypuszczają po kilku dniach, ale trzeba codziennie jeździć na ściąganie chłonki. Mnie po protekcji trzymali do tego dnia, kiedy nic ściągać nie trzeba, szwy też zdjęte wszystkie. No więc podobno jestem zdrowa.
(…)

Mam całkiem nową pierś. Irlandzką. Jest po prostu fantastyczna. Sama przymiarka trwała ze czterdzieści minut. Nie spodziewałam się, że te protezy wyglądają tak prawdziwie. (…) Dobiera się kształt, wielkość, kolor, nawet konsystencję. Mogę nawet chodzić na rozbierane randki, bo irlandzka pierś niczym nie różni się w dotyku od tej normalnej.

Codziennie jeżdżę na ćwiczenia do onkologii. Dziewczyny tak się umawiają, że jedna mnie odwozi, druga przywozi. Ręka ciągle nie chodzi. Jestem najgorsza w grupie, ale z każdym dniem jest lepiej o parę centymetrów.
(…)

XI

Wynoszę się z naszego wspólnego łóżka do drugiego pokoju. Cały czas tłumaczę sama sobie, że tak mi będzie wygodniej ze względu na rękę. (…) Ale tak naprawdę wyprzedzam fakty. To ja odrzucam, żeby w razie czego nie być odrzucona.
– Jestem do cholery twoim mężem czy nie? Akceptuję cię! – wrzeszczy mój mąż.
Nie ma mowy. On tego nie zobaczy.
(…)

XII

(…)
Codziennie o ósmej rano jestem w instytucie onkologii na rehabilitacji. Pamiętam, jak przed operacją za wszelką cenę starałam się stamtąd uciec. (…) Cieszyłam się, że nie muszę się tu operować, że nie znajdę się wśród takich samych okaleczonych kobiet, że nie będę musiała słuchać ich historii choroby. Teraz słucham. Teraz jestem z nimi, taka sama jak one.
Pani Tatiana, profesor uniwersytetu, już od dawna miała na papierze ca, ale papier na parę lat wylądował w biurku. Pani Tatiana myślała, że jak zapomni o papierze, papier zapomni o niej. Wszystkie kobiety miały przed operacją biopsję i u każdej biopsja wykazała komórki nowotworowe.
– Ja miałam pięć i nic nie wykazały – mówię nieśmiało.
(…)

Przez te dwa miesiące dane mi było przeżyć tyle uczuć, co przez całe ludzkie życie – strachu, bólu, obaw, miłości, wiary, nadziei, ulgi, przyjaźni. Nagle uświadamiam sobie, że gdyby jakaś dobra wróżka albo inna złota rybka mogła spełnić moje życzenie, na pewno nie poprosiłabym o to, żeby to wszystko się nie wydarzyło.
(…)

Wczoraj w czasie ćwiczeń nagle coś puściło i zaczęłam machać obiema rękami tak samo, bez wysiłku, bez bólu i sapania. Mogę już sama wozić siebie samochodem.
(…)

Nie wiedzieć kiedy zaczynam robić za pogotowie onkologiczne. Koleżanki przekazują mój numer telefonu różnym znajomym, które czekają na operację. Ze zdumieniem obserwuję, że im tak naprawdę szkoda tylko cycka. Żadna nie boi się tak panicznie śmierci jak ja, mówią tylko o jednym:
– Nie wyobrażam sobie życia bez piersi, nie pozwolę się okaleczyć. Mąż mnie zostawi, kochanek mnie rzuci dla takiej, co ma dwie, oddam wszystko, żeby mi zrobili operację oszczędzającą pierś.
(…)

XIV

(…)
Jedziemy z ojcem na konsultację do najważniejszego profesora od mojej choroby.
Profesor jest nieduży, chudziutki. Uspokaja nas łagodnym głosem.
– Nigdzie nie ma przerzutów, węzły chłonne są czyste, guz jest małej złośliwości, to wszystko daje bardzo dobre rokowania. Nie będziemy pani niczym leczyć. Żadnej chemii, żadnych naświetlań.
(…)
Jestem już zmęczona tymi codziennymi jazdami do onkologii. Te moje rehabilitantki chcą mnie zrehabilitować w stu procentach.
(…)

Ostatnio jest nawet zabawnie, bo robimy za króliki doświadczalne: masują nas studenci. Ogromne chłopiska z AWF-u, przestraszone i speszone. Myślę, że dla takiego chłopaka z trzeciego roku szokiem jest już spojrzenie na taką okaleczoną kobietę jak ja, a co dopiero dotknięcie jej. Gdy zabierał się do masowania, trzęsły mu się ręce!
– Chyba jestem bardziej przerażony od pani.
– Bo ja przez te miesiące zdążyłam się już przyzwyczaić do nowej sytuacji – pocieszyłam go.
On mi w końcu masował głównie rękę i kawałek barku – nasze rehabilitantki masują też bliznę. On się nie odważył, to przekraczało jego możliwości. A ja, mimo wszystko, mimo całej idiotyczności sytuacji czułam dotyk mężczyzny. Pierwszego mężczyzny, który mnie widział bez piersi.
(…)

XX

(…)
I tego dnia wieczorem pod prysznicem znalazłam coś w prawej piersi.
Niedaleko blizny. Mała krostka. Okrągła jak groszek, przesuwalna w palcach. Inne niż „tamto”, które było wgryzione we mnie.

Jadę do profesora i od wejścia zawiadamiam:
– Coś znalazłam.
– Dobrze, niech pani nie mówi gdzie, sam poszukam.
Nie znajduje, muszę go naprowadzić.
Osobiście robi mi biopsję, dopilnowuje, żeby były szybko wyniki. A jakże, biopsja jak zwykle negatywna, czyli dla mnie pozytywna, nawet na skierowaniu na mammografię napisał „zmiana łagodna”.
(…)

Już po wszystkim. Wycięte. Znowu trzeba było godzinę czekać, ale asystent profesora był miły i co pięć minut wystawiał głowę z gabinetu.
– Jeszcze momencik. Już kończę.
– No i co pan widzi na oko?
– Na oko – zawiesił głos – na oko to jest takie. – Pomachał mi tym, co wyciął, przed nosem. Spore to nawet było.
– Wyciąłem z dużym marginesem – pochwalił się.
(…)

Mam wznowę. I nie mam siły myśleć o niczym innym.

XXI

Teraz mogę powiedzieć, że były to najgorsze tygodnie w moim życiu. Było gorzej niż wtedy, gdy zachorowałam po raz pierwszy, bo nie zostawiłam sobie żadnego marginesu na powrót choroby. Uznałam, że sprawa jest zamknięta. Było, minęło. A tu guzik.
(…)

Po wyniki pojechałam sama. Przecież nic się nie może wydarzyć, jestem zdrowa, rokowania świetne, nie ma przerzutów. I teraz zaczęło się moje zaćmienie słońca.
Wsadziłam głowę do gabinetu.
– Czy są już moje wyniki?
Dyżurna pielęgniarka szybko sprawdziła w komputerze.
– Są.
– I co wyszło? – pytam niefrasobliwie.
– Nie mogę pani powiedzieć.
W tym momencie dociera do mnie drugie dno tego, co ona do mnie mówi. Po chwili woła mnie lekarz, który mi „to” wycinał. Unosi się zza biurka, idzie w moją stronę, i czyta ze spokojem:
– „Zmiana nowotworowa naciekowa. Carcinoma usunięta doszczętnie”. – Dwa razy mi czyta, że doszczętnie. On jest w porządku, zrobił swoje, wyciął z marginesem, nic nie zostawił. – Doszczętnie, rozumie pani?
Nie rozumiem. Muszę wyglądać dziwnie.
– Niech pani usiądzie – reflektuje się chirurg.
Wychodzę stamtąd, staję na parkingu i nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Rzucić się pod samochód? Zostać tu na zawsze? Gdzie iść? Do kogo? Świat już nie ma żadnych kolorów, jest całkiem zaćmiony. Ja mam znowu raka. A samochody jeżdżą dalej. Jak to możliwe?
(…)

– Boję się, że umrę – mówię do mojego męża o trzeciej nad ranem. – I boję się, że mnie Pan Bóg opuścił.
– Nie opuścił cię na pewno. – Mój średnio wierzący, tak jak wszyscy w tym kraju, mąż przytula mnie nagle. – Daj mu tylko trochę czasu.

Dalej rusza cała machina, wszystko dzieje się tak samo jak wtedy, na początku choroby. Przez dwa tygodnie prawie nie wychodzę z onkologii. Profesor sam jest zdziwiony, pociesza mnie, że to wznowa, a nie przerzut. „To” miało tylko cztery milimetry.
– Jak pani te rzeczy sobie znajduje? – dziwi się.
– One do mnie gadają – odpowiadam, choć wcale mi nie do śmiechu.
Dopytuję się, skąd się bierze wznowa. Przed operacją albo w czasie zabiegu wzdłuż blizny spływa komórka nowotworowa, a organizm jest ślepy i jej nie widzi. Nie lokalizuje, nie likwiduje. Na tym polega jego immunologiczny defekt. Profesor prosi do siebie jeszcze jedną asystentkę. Pani doktor nie dość, że pracuje w klinice nowotworów sutka i ma trzy specjalizacje – interna, onkologia, radiologia – to jeszcze jest młoda i śliczna. Patrzymy na siebie i jest tak, jakbyśmy się znały od zawsze.
– Zabieram panią do siebie – mówi i od tej pory znowu zaczynam czuć się bezpiecznie. Biegam na wszystkie badania po kolei. Markery nowotworowe, scyntygrafia kości, rentgen płuc, usg wszystkich narządów. I czekanie, upiorne czekanie na wyniki.

Czytam gdzieś o psychicznej metodzie walki z rakiem. Trzeba rysować potwory i unicestwiać je, jak w komputerowej grze. Młodszy rysuje mi coraz okropniejsze wersje dziobatych i odrażających stworów, a ja zamazuję je flamastrem, mocno, aż zrobi się dziura w papierze.
(…)

– Nic nigdzie nie znaleźliśmy – słyszę wreszcie po dwóch tygodniach czekania od mojej ślicznej lekarki. – Wszystkie wyniki są świetne, nie ma przerzutów.
Rzucam się jej na szyję i znowu płaczę.
(…)

XXIV

O trzeciej rano postawiłam kropkę po ostatnim zdaniu. Pisałam tę książkę od początku choroby. W taki sposób chciałam oswoić to, czego najbardziej się bałam. Śmierć. (…)

Do łazienki wchodzi mój mąż, a ja go nie wyrzucam. Po raz pierwszy od operacji. Szukam na jego twarzy wyrazu obrzydzenia, ale nie znajduję.
– Wyglądasz perwersyjnie – mówi ciepło.
Jadę do wydawnictwa z moją książką na dyskietce w torebce.
(…)

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady