Joanna Grzelka-Kopeć - Idzie rak
koniec września / początek października
Szlag mnie trafia. Po jaką cholerę ja płacę co miesiąc od dziewiętnastu lat składki na ubezpieczenie zdrowotne?! Za wszystko muszę płacić. Badania przedoperacyjne winien wykonać szpital, ale nie ma kasy. Kłócić się nie myślę, bo mnie poślą do diabła. Moje zdrowie – mój biznes. Lekarz domowy nie ma w kontrakcie z Funduszem takiej pozycji, jak badania przedoperacyjne. Latam, więc jako ta przepióreczka po prywatnych laboratoriach i gabinetach i płacę. Full serwis: biochemia krwi, USG brzucha, cytologia, badanie ginekologiczne, HBS – czy nie noszę wirusa żółtaczki, nie noszę, więc muszę wziąć trzy szczepionki (jedna 50 zł.), EKG, rentgen klatki piersiowej itd., itd. No, mam wszystko. Rzutem na taśmę zdążyłam się wyrobić w terminie. Jestem lżejsza o kilkaset złotych, ale mam komplet badań, wyników i szczepień. Uff.
17 października 2003 roku (piątek)
Zgodnie z rozpiską, o godzinie 8.00 Ślubny zaholował mnie na onkologię wraz z wielkim torbiszczem wyposażenia (sam szlafrok zajmował pół torby, mam tylko frotowy). Na oddziale zainstalowano mnie niebawem, a na 11.30 wyznaczono konsylium. Badał mnie ordynator – docent, dystyngowany, poważny jegomość, którego twarz nie zna chyba hasła: uśmiech.
W obecności sześciu innych chirurgów onkologicznych. Obmacał. Bolało. Ale nie tak jak to, co powiedział tonem beznamiętnym:
- Ostatnia biopsja (ta kontrolna, na wszelki...) wykazała NOWOTWÓR ZŁOŚLIWY. Trzeba amputować pierś, mastektomia radykalna metodą Pateya, mięsień piersiowy w rzucie guza oraz węzły chłonne lewej pachy. Nie ma innego wyjścia, ale decyzja należy do pani.
Koniec konsultacji. Następna proszę.
Nie pamiętam jak wróciłam na salę. Zgłupiałam, zatkało mnie, zaniemówiłam, podłoga pod nogami zaczęła mi uciekać, a sufit tańczył. Histeria. Pełen odlot. Niemoc, przerażenie, strach, rozpacz.
Na szpitalnym wyrku skuliłam się jak zbity szczeniak. Powoli zaczęły pojawiać się łzy. Bez fonii. Same łzy. Dużo łez. Leciały i leciały, a ja nie mogłam zebrać myśli. Wtedy poczułam na plecach dotyk dłoni. To Martusia. Kobieta z łóżka obok. Kilka dni wcześniej przerabiała mastektomię. Miała na głowie perukę. Przerobiła też trzy kursy chemioterapii. Do dziś jesteśmy w kontakcie. Taka przyjaźń od pierwszego dotyku. Zrobiła mi dużo dobrego. Łagodnym, ciepłym, optymistycznie nastawionym do świata i ludzi głosem tłumaczyła mi cierpliwie, że musi być dobrze. Nie ma innej możliwości.
To, że przeżyłam bez gustownego, białego kaftanika (elegancko rękawkami na pleckach wiązanego) te pierwsze godziny z informacją, że wyhodowałam w sobie wrednego zwierzaka – zawdzięczam właśnie Martusi.
Żeby nie było zbyt łatwo w życiu, dostałam jeszcze jednego kopa tego dnia. Zadzwoniłam o pomoc do Darka - znajomego psychologa, którego uważałam za przyjaciela. Opowiedziałam mu, co się dzieje, a on się zobowiązał obdzwonić znajomych lekarzy i poinformować mnie do godziny czasu, co oni myślą o tej sprawie. Amputować czy robić oszczędzającą. Kiedy nie odezwał się po sześciu godzinach, zadzwoniłam ponownie. Był kompletnie pijany. Bełkotał. Od tego czasu się nie odezwał.
Tak więc piątek, sobotę i niedzielę w szpitalu przeżyłam, ale jak – nie wiem do dziś! Pod prysznicem oglądałam efekty radosnej twórczości chirurgów na klatkach piersiowych koleżanek. Nie jest to widok radosny, ale nie powalił mnie na ziemię. Odbyłam też kilkanaście konferencji z pielęgniarkami, innymi kobietami, no i oczywiście z doktorem Piotrusiem, który na swoje nieszczęście miał dyżur weekendowy. Miał facet do mnie anielską cierpliwość. Musiał mi dokładnie wyjaśnić wszystko z zakresu radykalnej mastektomii metodą Pateya. Na koniec, z uśmiechem na ustach, stwierdził z wrodzonym wdziękiem, że gdyby wiedział, że będę się habilitować z chirurgii onkologicznej, to nie przyjmowałby mnie do szpitala w piątek, ale dopiero w poniedziałek, tuż przed operacją, żebym nie miała czasu myśleć. I kokieteryjnie rzucił tekścik o upierdliwości myślących kobiet. No widzieliście go państwo! Antyfeminista. Ale obiecał solennie, że zaceruje mnie artystycznie.
W niedzielę wieczorem podpisałam cyrograf. Zgodę na amputację lewej piersi i węzłów chłonnych.
20 października 2003 roku (poniedziałek)
Świtem bladym siostrzyce wygnały mnie z łóżka. Pognały pod prysznic z użyciem specjalnego środka antyseptycznego, zwanego tutaj „Ludwikiem”, ze względu na zielonkawy kolorek. Dostałam „Głupiego Jasia”, ale guzik dało. Świadoma do bólu. Zero spania.
Jest 8.00. Wiozą mnie, gołą jak święty turecki, na salę operacyjną. Żegnam się z Martusią. Obie mamy łzy w oczach. Operacyjna zielono-biała. Kupa światła. Bolą oczy. Wkłuwają mi wenflon i dostaję narkozę. Anestezjolog co chwila zadaje głupie pytania (sprawdza poziom odlotu), ja logicznie odpowiadam na pytania i modlę się, żeby nie zaczęli póki nie zasnę, ona zaś kręci głową i pakuje w wenflon kolejną działkę narkozy. Wreszcie wchodzi doktor Piotruś i śmieje się od ucha do ucha:
- A ta czemu jeszcze nie śpi?
- Bo czeka na pana – odpowiadam rezolutnie spod zielonego przykrywadełka - pamięta pan, co mi pan obiecał doktorze?
- Pamiętam: ma być ścieg artystyczny. Ma pani to jak w banku.
- No to idę spać.
Anestezjolog i pielęgniarka ryczą ze śmiechu. Powolutku odpływam. Jeszcze kilka kretyńskich pytań typu: Pani Joanno, jak Pani ma na imię? ...i po herbacie.
Podobno wybudzili mnie jeszcze na sali operacyjnej, ale mnie chyba przy tym nie było. Potem na wyrko w sali chorych. Nie boli. Dziwne, ale nie boli. Boję się dotknąć lewej strony klatki piersiowej. Więc nie dotykam. Z lewego boku wystaje mi rura połączona z płaskim, kulistym pojemnikiem, do którego odsysana jest krew i chłonka (limfa). Nazywają to drenem ssącym Redona (skarbnica wiedzy doktora Piotrusia).
Dużo śpię. Przesypiam właściwie cały poniedziałek. Wieczorem umyła mnie pielęgniarka. Gąbką, bo ja ani rączką, ani nóżką... Na noc Ślubny uparł się wynająć mi osobistą pielęgniarkę. Była przy mnie calutką noc, na krzesełku obok mego łoża boleści. Ewidentnie zasłużyła na swoje wynagrodzenie.
21 października 2003 roku (wtorek)
Pierwsza doba po operacji. Nie boli tak bardzo. Dużo mocnych leków przeciwbólowych. Pielęgniarka zaordynowała koniec byczenia i poleciła wyprawę do łazienki. Zdjąć opatrunek i wykąpać się. Jak mus, to mus. Powiesiłam zbiornik na chłonkę na szyi, na specjalnym sznurku (tutaj ma to ksywkę: medal za odwagę) i poczłapałam, trzymając się ściany. Do łazienki doszłam, zdołałam się rozebrać i odkleić opatrunek. I to by było na tyle. Wróciłam na salę... na wózku, bo zaliczyłam odlot. Przed odlotem były torsje giganty.
Pierwszy raz w życiu rzygałam na widok własnego ciała. Potem straciłam przytomność. Piękna to ja nie jestem! Chryste – jak z tym żyć?
22 października 2003 roku (środa)
Gdyby mi ktoś w piątek powiedział, że w środę będę umiała śmiać się do łez – kazałabym mu popukać się w łepetynę. A jednak. Na oddziale chirurgii onkologicznej tragiczny jest tylko szyld. Wewnątrz są cudowne pielęgniarki, zabiegani, ale kompetentni lekarze, no i niesamowite baby z jednym cyckiem, które same siebie nazywają jednorożcami i potrafią się śmiać z byle czego, do łez. A może w tym szaleństwie jest metoda?
Wieczorem przyszła Amazonka. Kobitka ze Stowarzyszenia Amazonek, też jednorożec, który uczy nowe koleżanki, jak podjąć pierwsze kroki w rehabilitacji ręki po mastektomii. To wcale nie jest takie proste. Boli jak cholera, a ćwiczyć trzeba natychmiast po operacji, aby nie dopuścić do przykurczy ręki. Bo wtedy kalectwo gotowe.
23 października 2003 roku (czwartek)
Zawieram nowe znajomości. Pani Władzia jest emerytowaną nauczycielką, panienką od urodzenia. Cudowny, pogodny człowiek. Niezmierzone pokłady humoru i dowcipu. Straciła pierś w dwie godziny po mnie. Lidka – doktor nauk humanistycznych, pracownik naukowy uniwersytetu. Ciepło, skromność i iloraz inteligencji w granicach maximum. Pani hrabina Marianna. Piękne, bujne włosy, ładna cera, maniery... Na oko 60–62 lata. Karta choroby na łóżku twierdzi zaś, że nasza koleżanka (tu wszystkie, bez względu na wiek, mówią do siebie po imieniu) ma 84 lata. Boże, tak wyglądać w tym wieku. Co ja gadam?! Dożyć tego wieku! I wiele, wiele innych kobitek, znaczna większość bucha optymizmem. Może tylko na zewnątrz? Martusia też rżnie odważną, ale nocami ... popłakuje.
27 października 2003 roku (poniedziałek)
Idę do domu. Tu nikogo długo nie trzymają. Kolejka czeka. O której – nie wiem. Jak będzie wypis. Jeszcze wizyta w zabiegowym. Usuwają mi dren. Trochę nieprzyjemne uczucie, nie boli, bo nie mam czucia w lewym boku. Zupełnie. Poprzecinane nerwy. Ma to ustąpić do pół roku. Niektórym nie ustępuje. Mój świętej pamięci lewy cycek i węzły chłonne poszły do badania histopatologicznego. Za dwa, trzy tygodnie dowiem się, jak mój zwierzak ma na imię i jak bardzo należy się go bać.
Na moje miejsce od rana czeka już nowa. Ma 24 lata, siedmiomiesięczne dziecko i objawy totalnej paniki w oczach. Bierzemy się za nią. Odpowiadamy na pytania, uspakajamy, wciskamy ciemnotę, że musi być dobrze, choć same nie do końca w to wierzymy.
Dostałam wypis. Ślubny zabiera mnie do domu (Jezu, jak on przez te dziesięć dni posiwiał!). Jedzie samochodem jak z transportem jaj. Powoli i ostrożnie, omijając wszystkie dziury w jezdni, bo wyję z bólu na wybojach. Zapomniałam poprosić siostrę o procha na drogę.
W domu dopada mnie niestety wisielczy humorek. Nie ma już dziewczyn z oddziału, nie ma tematów o dupie Maryni, nie ma wspólnoty w „przypadku medycznym”. Jestem sama z rodziną, która nie bardzo wie jak ze mną gadać. Młoda popłakuje i tuli się do mnie jak niemowlak. Ślubny cichy jak zwykle, bardziej tylko jakby zmęczony i siwy, próbuje nieba mi przychylić. Zaczynam roztkliwiać się nad sobą.