RakPiersi  >  Społeczność  >  Dzienniki  >  Danka - O operacji odtwórczej piersi

Dzienniki

 

Danka - O operacji odtwórczej piersi

Drukuj
Wyślij na adres e-mail
A A A

Miałam raka piersi. Mam nadzieję, że mogę użyć czasu przeszłego...

Przeszłam radykalne i kompleksowe leczenie. Niestety, ze względu na obecność komórek nowotworowych w węzłach chłonnych pachowych niemożliwe było wykonanie zabiegu "oszczędzającego" – wykonano mastektomię. Potem była chemioterapia, radioterapia i hormonoterapia.

Większość znajomych sugerowała mi leczenie w Warszawie, Gliwicach czy chociażby w Poznaniu. Zdecydowałam się zostać w Zielonej Górze, bo miałam chyba szczęście trafić na świetnych lekarzy: radiologów, onkologów, chirurga-onkologa (sam zabieg przeprowadzono w niedużym szpitalu w Sulechowie koło Z.Góry). Żaden z nich nie ukrywał, że sytuacja jest poważna. Ale też z każdym mogłam porozmawiać, wyjaśnić wszelkie wątpliwości... Zaufałam im. Wiedziałam, że zrobią to najlepiej jak potrafią.

I pomimo to... Mimo mojego pozytywnego nastawienia – uważam, że było "strasznie"... To było "straszne" pół roku. Po kolejnych "chemiach", chciałam żeby ktoś mnie "dobił", myślałam, że nie poradzę sobie, że to chyba nie ma sensu... A po trzech dniach obolała zwlekałam się z łóżka z postanowieniem: NIE DAM SIĘ!

Przez następne pół roku "lizałam rany". Byłam poparzona "kobaltem", oszpecona (z "obrzydliwą" protezą, do której nie mogłam się przyzwyczaić, w dziwnym "zabudowanym" biustonoszu), gruba (przybyło mi ponad 15 kg, m.in. po sterydach), prawie łysa, osłabiona, na domiar złego nękana co 15 minut "uderzeniami gorąca" po tamoxifenie.

Przechodząc do sedna tego wywodu – żeby nie było wątpliwości – jestem przeciętną kobietą. Mam prawie 50 lat. Nigdy, nawet w młodości nie uchodziłam za kobietę atrakcyjną fizycznie. Mam skomplikowane życie rodzinne: dziecko (już 19-letnie) po dziecięcym porażeniu mózgowym z wodogłowiem i epilepsją, męża po "czerniaku". Mam też pracę, którą bardzo lubię, która daje mi dużo satysfakcji. Ja wiedziałam, że muszę żyć. To było dla mnie oczywiste. Wobec tych faktów pozornie wydawać by się mogło, że brak piersi nie powinien mieć dla mnie najmniejszego znaczenia. Ale mnie nie wystarczało to, że żyję... Wiedziałam, że nie zaznam spokoju do czasu, aż nie powrócę do normalnego wyglądu.

Powoli odrastały włosy (nigdy wcześniej takich nie miałam), traciłam nadwagę, odzyskiwałam siły... Tylko pierś jakoś nie chciała "odrosnąć"... Postanowiłam, że poddam się operacji odtwórczej piersi, bo życie z protezą było dla mnie dyskomfortem nie do zniesienia.

Przeważająca część moich znajomych (również tych, będących lekarzami) próbowała mnie odwieść od karkołomnego pomysłu. Wiem, że wynikało to z chęci oszczędzenia mi kolejnych cierpień i ewentualnych rozczarowań, gdyby operacja nie w pełni się powiodła.

Zbierałam informacje. W praktyce okazało się to wcale nie takie proste. Pytałam swoich lekarzy, "grzebałam" w Internecie. Najtrudniej było mi dotrzeć do kobiet, który taki zabieg mają już za sobą i mogłyby podzielić się ze mną swoimi doświadczeniami. W momencie, kiedy uznałam, że wiem już wystarczająco dużo na temat metod, ośrodków, które takie operacje wykonują chciałam natychmiast sprawdzić czy kwalifikuję się do zabiegu. Teoretycznie miałam do wyboru kilka placówek w Polsce. Z różnych względów, w pierwszej kolejności postanowiłam pojechać na konsultację do Szpitala Kolejowego we Wrocławiu, gdzie polecono mi doktora Jacka Jarlińskiego. Wtedy jeszcze nie przypuszczałam , że mam do czynienia z tak znakomitym chirurgiem-plastykiem. Po kilkunastominutowej rozmowie wiedziałam, że bardzo chcę, żeby to właśnie on mnie operował. We Wrocławiu miałam grono przyjaciół jeszcze z okresu studiów. Mogłam liczyć na to, że zaopiekują się mną, gdy będę daleko od domu.

Podjęłam decyzję. Wrocław. Termin – równo rok po zakończeniu leczenia onkologicznego. Musiałam jeszcze wytrzymać pół roku. Prawie liczyłam dni. Niestety, moja wymarzona metoda z ekspanderem nie wchodziła w grę. Dla mnie doktor wybrał rekonstrukcję piersi "uszypułowanym płatem wyspowym z mięśnia prostego brzucha (z zespoleniem mikrochirurgicznym)". Metodę najtrudniejszą technicznie. Wiedziałam na co się decyduję – przedstawiłam doktorowi długą listę pytań, na które otrzymałam wyczerpujące odpowiedzi. Wiedziałam, że będzie bolało... Wiedziałam, że mogą być powikłania...
Ale tak bardzo tego chciałam...

Bolało dużo bardziej niż się tego spodziewałam... W pierwszych dniach po operacji – niewyobrażalnie. Potem trochę "odpuściło", ale i tak bolało. Przez całe trzy miesiące. Niewiele pomagały środki przeciwbólowe.

Pewnego dnia obudziłam się rano i … nic nie bolało. Nareszcie. JEST CUDOWNIE !!! Nawet ja nie przypuszczałam, że kawałek brzucha przeniesiony kilkanaście centymetrów wyżej może dać tyle radości. Przecież ta odtworzona pierś nigdy nie będzie wyglądała identycznie jak naturalna. Ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Bo tak naprawdę, to chyba wszystko jest w "głowie" : strach, że bluzka się odchyli i widać będzie protezę, że po kilkunastu minutach noszenia koszulki z wzorem pasków – paski układają się krzywo, że głupio chodzić rano nawet po domu w piżamie i tym podobne "bzdury"...

Dopiero teraz czuję się wyleczona. Zrobiłam to wyłącznie dla siebie. JESTEM SZCZĘŚLIWA! Jakby odmłodniałam, wyglądam tak, jak dawno nie wyglądałam, mogę ubierać się w ciuchy, których od dwóch lat nie odważyłam się wyjąć z szafy... Promienieję. Świat wokół mnie zrobił się piękny. Warto było cierpieć, żeby teraz tak cieszyć się życiem. Warto, nawet gdyby to miał być tylko rok czy dwa lata ... A dr Jarliński jakoś nie poddał się mojemu entuzjazmowi. Jakby nie do końca zdawał sobie sprawę z wpływu efektów swojej pracy na jakość życia takich jak ja pacjentek .

Przed dwoma tygodniami przeszłam kolejny etap leczenia odtwórczego. Zabieg korekty piersi zdrowej. Doprowadzenie do stanu, żeby obie miały zbliżony kształt i wielkość oraz rekonstrukcję brodawki. To był "drobiazg" w porównaniu z tym, co przeszłam wcześniej... Praktycznie obyło się bez bólu. Teraz musi ustąpić obrzęk i wszystko się wygoić. Mam nadzieję, że na tym zakończyłam "plastykę"…

To są moje subiektywne odczucia na temat : mastektomia i co dalej? Większość kobiet nie ma tego typu rozterek – cieszą się, że udało im się zwalczyć chorobę nowotworową, a wszystkie niedogodności związane z protezą nie mają znaczenia. I naprawdę - tak jest dobrze. Właściwie należałoby pozazdrościć dojrzałej postawy. Ale wiem, że są też kobiety takie jak ja: odważne, zdeterminowane, którym wydaje się, iż nie mają już nic do stracenia, a jeśli los dał im przeżyć "raka", to ma to być życie normalne. I właśnie im chcę powiedzieć: Dziewczyny! Zaciskajcie zęby i decydujcie się na rekonstrukcję. Zróbcie to! Warto!!!

Danuta

 

P.S. Dziękuję doktorowi Jackowi Jarlińskiemu i wszystkim lekarzom z Oddziału Chirurgii Plastycznej i Rekonstrukcyjnej Szpitala Kolejowego we Wrocławiu za to, że znowu czuję się kobietą.

Dziękuję mojemu mężowi, moim przyjaciołom i znajomym, moim zielonogórskim lekarzom za wspieranie mnie nie tylko w trakcie zasadniczego leczenia, ale też w czasie operacji odtwórczej (nawet jeśli uważali, że są to ryzykowne fanaberie). Było to dla mnie ogromnie ważne. Dzięki Wam łatwiej mi było przeżyć.

Wierzę, że jeszcze pożyję!!!

Danka

15 grudzień 2004r.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady