Joanna Grzelka-Kopeć - Idzie rak

Drukuj
Wyślij na adres e-mail
A A A

październik / listopad

Czyżbym się jednak urodziła pod szczęśliwą gwiazdą? Znów dobry człowiek na mojej drodze. Dobra znajoma, psycholog Małgosia, zostaje moim dobrym duchem, powiernikiem. Przegania złe myśli. Wraca mi rezon. Nie dam się. Dziś mogę o Gosi z pełnym przekonaniem powiedzieć: przyjaciel. Mądry przyjaciel. Pracuje nade mną telefonicznie. Odbywamy długaśne pogaduchy. Jest w tym wiadro optymizmu, wagon śmiechu i kupa gadania o wszystkim i o niczym.
Co kilka dni Ślubny wozi mnie na onkologię na punkcje – muszą mi ściągać chłonkę, bo nadal się gromadzi. Nie boli. Bok nadal bez czucia.
Pozostaję w stałym kontakcie telefonicznym z dziewczynami ze szpitala: Lidką i Martusią. Obie dostały czerwoną chemię. Zupełnie straciły włosy. Lidka znosi to lepiej niż Martusia.
Przez internet gadam z Amazonkami z całej Polski. Góra problemów, ale i wiele dobrych rad z własnych doświadczeń.

1 listopada

Ślubny po raz pierwszy zobaczył, co mi zostało po lewym cycku. Dotychczas nie było żywej siły, abym mu to pokazała z własnej woli. Awaria. Z rany (szwy jeszcze tkwią w ranie) leje się strumieniami chłonka. Ryczę przerażona w łazience. Ślubny tonem nie znoszącym sprzeciwu każe mi to pokazać. Moje okaleczone ciało nie zrobiło na nim takiego wrażenia, jak fakt, że dzieje się coś złego. Leje się jak jasna cholera. Dzwonimy na onkologię. Dyżurny doktor każe przyjechać na oddział. Na „dzwonkach” gnamy do szpitala. Lekarz robi kilka punkcji, ściąga nadmiar nagromadzonej pod skórą chłonki i uspokaja, że takie rzeczy się zdarzają, ale nie wróży to niczego złego. Bywa.

kilka dni później...

Podczas wyciągania szwów pielęgniarka woła doktorka (młodziutkie toto), który informuje mnie, że są już wyniki badań histopatologicznych. Potwierdziły, że w amputowanej piersi znaleziono guz z nowotworem złośliwym, czyli rakiem (i to jest informacja zła) oraz że na szesnaście wyciętych węzłów chłonnych żaden nie był zajęty przerzutami (i to jest informacja dobra). Mój lokator nazywa się: Carcinoma ductale infiltrans, czyli rak przewodowy naciekowy.
Jeden z bardziej inwazyjnych nowotworów złośliwych. Jest też wyjątkowo wrednym egzemplarzem. Ma III stopień złośliwości w trzystopniowej skali Blooma. Mam więc maxa. No cóż, nigdy nie uważałam się za minimalistkę.
Następnie młodziutki polecił mi odbyć ekskursję po poradniach: radiologii i chemioterapii. I to był koniec mego romansu z chirurgią onkologiczną.
Odstałam swoje pod drzwiami radiologa, aby się dowiedzieć od czarującej doktor Eli, że naświetlań nie będzie, bo się nie kwalifikuję. Zajmują się guzami powyżej pięciu cm. W poradni chemioterapii Sajgon. Dziki tłum ludzi. Od dzieci po staruszków. Po kilku wizytach u doktora Marka (każdorazowo należy odstać 5-6 godzin w kolejce po 2-3 minuty rozmowy), okazało się, że nie dostanę chemii, choć doktor Marek sugerował, że byłby za, ale decyzję podjął profesor. Zapisał mi tamoksyfen na pięć lat zażywania. Przyszły też inne wyniki: receptory hormonalne. Są dodatnie, to podobno dobrze, bo przynajmniej wiemy, że mój lokator był (wolę „był” niż „jest”) hormonozależny.
Bez chemii? Zgłupiałam. Dotychczas wszystkie doktory opowiadały, że bez chemii ani rusz, a tu masz! Ciekawostka. Kupiłam tabletki (tamoksyfen) i przeczytałam ulotkę. Jezu kochany! To jest lek czy to ma mnie dobić?! Ulotka – płachta formatu A-4, a 3/4 jej powierzchni zajmuje motyw skutków ubocznych, z rakiem macicy włącznie. A, co najciekawsze, lek jest przeznaczony dla kobiet po klimakterium. Przecież ja nadal miesiączkuję i to do cholery regularnie. O co tu do diabła chodzi?
Wpadłam w internet. Zeżarłam wszystko, co o raku napisano. Kupiłam książkę o raku piersi, autorstwa „mojego” profesora. W dziele tym facet pisze, że światowe standardy medyczne zalecają chemioterapię adjuwantową (profilaktyczną) w każdym stwierdzonym raku piersi, zwłaszcza o dużym stopniu złośliwości. Nie można bowiem wykluczyć, iż nie doszło do mikroprzerzutów (zwłaszcza w raku naciekowym) poprzez układ krwionośny. No więc dlaczego gość mnie olał? Odpowiedź nasunęła mi się tylko jedna. Jest listopad, koniec roku, wszystkie media trąbią, że polskiej onkologii skończyły się pieniądze.
Rozpoczęłam, więc wędrówki po sławach z zakresu onkologii i chemioterapii. Prywatne wizyty oczywiście. Drogo jak cholera. Wszyscy zwizytowani byli zgodni. Chemioterapia jest konieczna i to zaraz. Należy ją podać maxymalnie do ośmiu tygodni po operacji. Co robić? Termin upływa za kilka dni. I znów powiesiłam się na telefonie.
Znalazłam. W innym szpitalu.
Rana jest już sucha, ładnie się goi. Teraz mogę wybrać się na zakupy. Idę po nowego cycka. Prawy jest samotny. Salon prowadzi Amazonka. Przymierzamy, dopasowujemy dobrą godzinę. Musi być idealny, jak ten świętej pamięci. I pasować do prawego. No i mam go. Jest naprawdę milusi. Pochodzi z firmy Amoena. Mam też specjalne staniczki z kieszonką, do której go pakuję. No patrzcie państwo, znów zaczynam wyglądać jak kobitka w jednym kawałku.

16 grudnia 2003 roku

Moja pierwsza chemia. Pierwsza z dwunastu zaplanowanych. To ma być tak: chemia, za tydzień powtórka, trzy tygodnie przerwy, chemia, za tydzień powtórka, trzy tygodnie przerwy ...i tak do 11 maja 2004 roku). Niezła perspektywa. Pół roku z głowy. Trzy półlitrowe butelki z płynem: jedna z żółtym, dwie z przezroczystym jak woda. Pierwszą chemię biorę na oddziale chemioterapii. Zostaję w szpitalu. Doktor chce sprawdzić, jak ją będę znosić. Jeśli bez sensacji, na następne będę przychodzić z domu.
Dostaję w żyłę. Próbuję czytać, przysypiam. Nic się nie dzieje. Jestem trochę osłabiona, ale żadnych sensacji. Na drugi dzień wypisują mnie do domu. Wrócę tu za tydzień, ale tylko na chwilę i to mnie trzyma przy zdrowych zmysłach. Te dwa dni na oddziale chemioterapii złachały mnie psychicznie gorzej, niż wszystko do tej pory. I nie chodzi wcale o mnie.
Ja swego zwierzaka zostawiłam na sali operacyjnej i TEJ WERSJI BĘDĘ SIĘ TRZYMAĆ! Postanowiłam, że z tego wyjdę i będę zdrowa. Tak postanowiłam i basta. Trzepnęło mnie coś innego. Inni. Byli tam młodzi ludzie, którzy wyrok śmierci mieli wpisany w kartę historii choroby. Mieli określony termin końca żywota. W miesiącach.
Odchorowałam to psychiatrycznie, wyłam w domu do sufitu i w poduszkę. I znów mój domowy psycholog Małgosia stanęła na wysokości zadania. Nie dali jej dyplomu za osełkę masła, oj nie dali. Wie baba co robi. I na pewno nie pomyliła się z wyborem zawodu. Kocham Cię Gosiu.

23 grudnia 2003 roku

Druga chemia. Jutro Wigilia, a ja ledwo trzymam się na nogach. Dobrze, że rodzice przyjechali i mama króluje w kuchni, bo jak amen w pacierzu zdechlibyśmy z głodu w Święta Bożego Narodzenia. Właściwie sama nie wiem, co mi się dzieje. To coś jakby zestawienie gigantycznego kaca z totalną grypą. Każdy flak we mnie telepie się w swoim rytmie. Kości, skóra i wszystko inne boli dziwnym, tępym bólem. Nie mogę ruszyć ręką ani nogą. Fuj.
Nadto – spokojnie mogłabym wystąpić o obywatelstwo Chińskiej Republiki Ludowej. Moja skóra ma kolor dojrzałej cytryny.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady