Joanna Grzelka-Kopeć - Idzie rak

Drukuj
Wyślij na adres e-mail
A A A

14 sierpnia 2003 roku

Mammografię mam wyznaczoną na godzinę 9.00. Przybyłam, więc wraz ze Ślubnym punktualnie, a wręcz przed czasem. Usiadłam w poczekalni wraz z czterema innymi kobietami, które dzierżyły identyczne jak moja karteczki z terminem. Nie upłynęło wiele czasu (sic!), jak około godziny 14.30 dostąpiłam zaszczytu ujrzenia po raz pierwszy na oczęta ustrojstwa pod tytułem mammograf.
Bolało! O kurde, jak bolało! Prawa pierś dzielnie znosiła ściskanie prasą hydrauliczną, choć świeczki w oczach stanęły. Przy maltretowaniu lewej nie zdzierżyłam, rozryczałam się z bólu jak gówniarz. A guzek dostał przyśpieszenia i miał już wtedy coś koło 1,5 x 1,5 cm.
Po wyniki kazano mi się zgłosić 6 września.

6 września 2003 roku

Od „radosnej” chwili wymacania guzka minęły już dwa miesiące, a ja idę dopiero po wyniki mammografii. No i rzeczywiście mammografia wykazała czarno na białym (Eureka!), że mam guza w lewej piersi. Teraz zajmie się mną lekarz. Młodziutka, śliczna doktor Kasia obejrzała klisze i opis lekarza radiologa i poinformowała mnie:
- Ma pani guza w lewej piersi.
Taak? Poważnie? Cud techniki. Moje paluchy zdiagnozowały go już dwa miesiące temu, ale rżnę głupa koncertowo. No i co dalej? Teraz dostanę skierowanie na biopsję pod kontrolą USG. Termin? Rozsądny, bo doktor Kasia popełniła dopisek: bardzo pilne. Teraz pilne, a w lipcu nie było pilne? Niewiele z tego łapię!

14 września 2003 roku

Biopsja cienkoigłowa. Może i ona „cienko”, ale sympatyczna nie bardzo. A długa jak jasna cholera. Leżę na białej kozetce, czekam, a we mnie wszystko umiera trzy razy pod rząd. Trzęsę się ze strachu. Zastanawiam się, czy najpierw zeżre mnie rak, czy wykończy zawał. Z perspektywy czasu stwierdzam autorytatywnie, że jednak wolałabym zawał. Pod kontrolą USG dystyngowana, pachnąca dobrymi perfumami pani doktor wbija igłę w guza. Znieczulenie? Zapomnij! Manipuluje igłą w środku guza:
- Muszę nabrać materiału do igły – świergocze.
Boli. Robi mi się miękko i lekko odpływam. Nie zemdlałam, ale niewiele brakowało. Nie z bólu, ze strachu.

20 września 2003 roku

Wyniki biopsji. Do dupy. Zaczynam się bać. Nie stwierdzono jednoznacznie, że to włókniak czy inny gruczolak, ale wielokomórkowa budowa guza może sugerować paskudztwo. Boję się nazwać rzeczy po imieniu. Doktor Kasia informuje mnie, że nie jest dobrze. Tyle to i ja wiem.
To koniecznie trzeba wyciąć. Kawałek czy całość? Doktor Kasia optuje za wersją: do żeber. Panika. Płacz. Ręce mi się trzęsą. Świat wali mi się w gruzy. Jezu, Młoda ma dopiero trzynaście lat. Potrzebuje matki. A ja potrzebuje widzieć jak ona dorasta. JA CHCĘ ZYĆ!!! Zbieram papiery i w amoku wytaczam się z gabinetu, pogłaskiwana po plecach przez doktor Kasię. Wpadam w objęcia Ślubnego i wyję...

kilka dni później...

W pracy sympozjum na temat: ranking szpitali i fachowców w naszym mieście wojewódzkim. Wszyscy powyciągali tajne notesy z bardzo ważnymi numerami. Telefony. Dużo telefonów. Komórki się grzeją. Szukanie kontaktów, namiarów, opinii. Wieczorem wpadam na genialny pomysł (czemu wcześniej nie przyszło mi to do głowy). Dzwonię do zaprzyjaźnionej doktor Lidzi, ginekologa–położnika, dzięki której mam Młodą (inni lekarze proponowali mi rozważenie tematu: adopcja). Bingo. Doktor Lidzia jest w temacie. Niestety w samym środku. Trzy lata temu przerabiała ten sam motyw: ma amputowaną pierś, brała chemię. Jej opinia: tylko szpital onkologiczny i tylko do żeber. Jeśli tak sugerują, to tak trzeba.

dzień następny...

Pognałam na onkologię. Jezu, ale ludzi! Czekałam jedyne sześć godzin w kolejce, ale za to wiem po co. W pierwszej kolejności był doktor „selekcjoner”. Dzielił na pilne, pilniejsze i natychmiastowe. Potem był konsultant – doktor Piotruś, a zaraz później kolejna (kontrolna) biopsja. Tym razem przeżyłam to z godnością. Widocznie rzeczywiście cierpienie uszlachetnia. Wyniki za tydzień.

23 września 2003 roku

Onkologia. Kolejka. Nerwy. Doktor Piotruś. Nie jest tak źle. Nie znaleziono komórek nowotworowych!!! Żyję, będę żyć!!! Świat jest piękny, a Bóg litościwy. Ryczę. Tym razem ze szczęścia. Ale są i zgrzyty w tej euforii: guz ma już 2,5 x 3,5 cm i to jak szybko rośnie nie podoba się doktorowi. Termin przyjęcia do szpitala: 17 października. Operacja oszczędzająca. Wytną mi guz z otoczką. Będzie dobrze. Kwitek skierowania na oddział chirurgii onkologicznej z długaśną listą badań i szczepień, które muszę popełnić przed przyjęciem do szpitala. Mam na to niecały miesiąc.
Na wszelki słuczaj robią mi trzecią biopsję. Kontrolną. Guz jest duży, igła mała, wkłują się z drugiej jego strony. Dla pewności. Po wynik mam się nie fatygować. Będzie w moich papierach przy przyjęciu do szpitala. Wyfruwam z gabinetu.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady