RakPiersi  >  Społeczność  >  Dzienniki  >  Joanna Grzelka-Kopeć - Idzie rak  >  Maj 2004

Joanna Grzelka-Kopeć - Idzie rak

Drukuj
Wyślij na adres e-mail
A A A

1 maja 2004 r.

No to jesteśmy Europejczyki pełną gębą. Niezbyt mam czas na latanie z niebieską flagą po ulicach, bo fryzjerka czeka, potem kosmetyczka domaluje mi urodę i na wesele. Dziecię moje rodzone poszło w ajencję do siostry Ślubnego Dorotki, do Krakowa, na trzy dni, więc na chwilę mamy spokój z motywem przewodnim ostatnich tygodni, który brzmi: KUP MI PSA, powtarzanym na wszelkie możliwe sposoby; prośby, groźby i strumienie łez kapiące do pomidorówki. Idzie oszaleć! Aha, zapomniałam dodać, że ma to być konkretnie czarny sznaucer miniaturka.

2 maja 2004 r.

11.05. Właśnie wstałam. Do 4.00 rano balowałam na weselu Beaty i Michała. Rety, dawno tak wspaniałego wesela nie widziałam. Gości było blisko dwie setki, setka rodziny i setka przyjaciół i znajomych z pracy. Beata olśniewająca, Michał zapatrzony w nią jak w obrazek, piękna, dojrzała miłość (państwo „młodzi” oboje po trzydziestce). Sala przygotowana bajecznie, jedzonka do bólu i dobrego, kapela po prostu odlot! Kelnerki fruwające stadami na wysokości lamperii i z prędkością światła. W dodatku z uśmiechem na ustach. Ogółem – full wypas – jak mawia moje nastoletnie dziecię. Podawano różnej maści alkohole, ale największym wzięciem cieszyła się wódka weselna, chyba ze spirytusu, z tzw. przepalanką. Kiedy wychodziliśmy, nad ranem, nie widziałam ani jednej pijanej osoby! Natomiast parkiet cały czas był pełen tancerzy. Nawet mój Ślubny tańcował na okrągło, choć organicznie tej czynności nie znosi. (To coś tak, jak ten hrabia, który wychodząc z alkowy hrabiny zapytał: hrabino, czy czujesz się już zapłodnioną? Nie chciałbym drugi raz powtarzać tych śmiesznych ruchów!). Nie żeby nie umiał, wręcz przeciwnie – tańczy całkiem w porządku, tylko nie lubi tego robić osobniczo. Widocznie uległ czarowi chwili i poszedł za przykładem mas.
A co najważniejsze – dziś nie ma nawet śladu „zespołu nabytego dnia poprzedniego” (po ludzku: kac). Czuję się rewelacyjnie. A może to nie skutek dobrej jakości trunków tylko efekt chemioterapii?! Po takiej ilości trucizny, wlewanej we mnie na przestrzeni ostatnich sześciu miesięcy, byle alkohol nie jest w stanie mnie ruszyć?!
Były też niestety ofiary w ludziach. Podczas tańców dzikich Aga, żona Waldka, oberwała w stopę obcasem Młodej i polała się krew, a mnie bliżej niezidentyfikowana osoba płci lepszej stanęła szpilką na stopę i mam siniora jak marzenie. No niestety, dobra zabawa wymaga ofiar.

Poprawiny dzisiejsze też były oryginalne. Pierwszy raz w życiu uczestniczyłam w KARAOKE. Ludzie, ale odjazd! Gardło mam lekko zdarte od „śpiewu” masowego, ale wrażenia niesamowite.

4 maja 2004 r.

Jestem mądrą dziewczynką, bo wzięłam sobie na dziś urlop. Jutro jadę na przedostatnią chemię i końcowe badania. Między innymi na USG brzucha. W tym celu Pani doktor Małgosia poleciła mi oczyścić brzuszek z ............. - no może bez wyrazów. Dlatego też od wczoraj pobieram doustnie herbatkę pod tytułem „Normosan” oraz tabletki pod tytułem Espumisan, likwidujące wzdęcia. Nie muszę chyba zbyt obrazowo opowiadać o sytuacji na froncie toaletowym?! Całe szczęście kibelek pod ręką, więc dziadostwa nie narobiłam, ale brzuszek ma już tego dosyć. Ostatni odcinek przewodu pokarmowego też! Skasowałam budżet rodzinny na sporą sumkę. Zakupiłam kwiatki na balkonowe sadzenie i bawiłam się dziś w ogrodnika (oczywiście pomiędzy posiedzeniami w WC). Efekt rewelacyjny! Lubię zielone balkony.

5 maja 2004 r.

No i oczywiście dałam plamę! Zgodnie z rozpiską Pani Doktor Małgosi zastosowałam wszystkie szykany, związane z USG brzucha, ale nie przewidziałam reakcji mojego organizmu. Niestety nie doczekałam się na badanie. Mój brzuch zaczął wyprawiać takie wolty, że poryczałam się z bólu, robiło mi się gorąco i słabo. Myślałam, że zemdleję. Pokazało się w toalecie, że to nie tylko pęcherz był na granicy rozerwania, ale i „Normosan” nadal czynił swoją powinność czyszczącą. Ludzie – jaka to była ulga!!! Tak niewiele czasami brakuje człowiekowi do szczęścia; jedna wizyta w WC.
Badanie wykonano, ale chyba nie było zbyt dokładne, bo pęcherz pusty.
Na USG piersi samotniczki znaleziono 3,5 mm coś, co wygląda na torbiel. Po porównaniu z wynikiem mammografii będzie można to wyjaśnić. Jestem dobrej myśli.
Miałam też dziś dobre rozdanie pielęgniarek. I pobieranie krwi do badania i wkłuwanie wenflonu poszło znakomicie, od pierwszego razu.

Jedenastą chemię uważam za przyjętą!

Za tydzień OSTATNIA CHEMIA !!!!!!!!!!!

10 maja 2004 r.

No i pękł, jak bańka mydlana, mit o mojej niezniszczalności! Od pięciu dni nic nie jem. Od pięciu dni mój brzuch wygląda jak balon. Zgaga męczy mnie na potęgę, wymiotuję nawet wodą mineralną. Moja wątroba i żołądek mają dosyć. Chemia przelewa mi się uszami. Pojutrze zaś kolejna (Bogu dzięki – ostatnia) działka trucizny. Mam dosyć. Wykupiłam pół apteki; ranigast pro, sylimarol i inne cuda – i nic! Nie pomaga! W pracy wytrzymałam do 13.00, na jutro wzięłam urlop. Nie wyrabiam. A żeby było jeszcze ciekawiej Młoda zafundowała sobie chorobę; kaszle jak upiór! Byłyśmy u doktor Moniki Rodzinnej. Swoją drogą nadal nie pojmuję jak taka nieduża osóbka (moje niespełna 14-letnie dziecko musi usiąść, aby dr Monika mogła zajrzeć jej do gardła, na stojąco konieczna byłaby drabina) wyrabia te swoje 300% normy?! Przyjmuje od świtu do ciemnej nocy i nadal się uśmiecha!!! Nadal ma dla każdego czas, nie 2-3 minuty, ale po 30-40 minut dla pacjenta. Chyba jest z żelaza. Ja niestety, po ostatniej chemijce – skorodowałam!!!

12 maja 2004 r.

Skończyłam chemię. Dziś był ostatni raz. Jednak radość z tak długo oczekiwanego finału mąci wynik mammografii prawej piersi samotniczki. „Istnieje podejrzenie o mikrozwapnienia” w okolicy odkrytych torbieli, a to wiadomo o co chodzi. Tak, już są dwie torbiele. Nie stwierdza się, ale istnieje podejrzenie. A to już wystarczy, aby zacząć się bać. Wprawdzie doktor Małgosia jest raczej dobrej myśli; markery i wszystkie inne wyniki są w absolutnej normie i nie przypuszcza, aby podczas regularnej chemioterapii uchowało się coś starego lub wykluło nowego, ale..............

No i to „ale” nie pozwala się cieszyć z końca chemii. Dostałam skierowanie na konsultację chirurgiczną na Onkologię. Rwę tam jutro ze świtu. Wracam do doktora Piotrusia. Nie chcę horroryzować, ale pietra mam sporego. Żeby tylko udało mi się dostać do mojego chirurga!

Dziś o mało nie padłam na zawał, kiedy zajechałam rano do swojego szpitala resortowego. Musiałam zrobić konsultację ginekologiczną przed rozpoczęciem leczenia Zoladexem. Miałam zresztą skierowanie od doktor Małgosi. Usłyszałam od panienki z okienka, że do ginekologa rejestrują dziś.... na WRZESIEŃ!!! Przecież to jest chore! Przecież 8%-owy haracz na ochronę zdrowia ściągają mi z pensji od 19 lat w każdym miesiącu, a nie co kwartał. To dlaczego mam czekać na przyjęcie do lekarza aż cztery miesiące?!
Oczywiście panienka z okienka mi nie straszna, pognałam do doktor Ewy bez rejestracji. Zero problemów. Oczywiście mnie przyjęła, zbadała, wydała świadectwo konsultacji i od siebie jeszcze: zrobiła mi kontrolną cytologię. I jak tu nie kochać ludzi?! Konkluzja: bzdurne, nieudolne zarządzanie resortem zdrowia z „góry” i normalni, mądrzy, choć nadmiernie zapracowani, „ludzcy” lekarze.
A swoją drogą muszę przyznać, że w kontekście opowieści „podgabinetowych” – mam cholernie dużo szczęścia do lekarzy mądrych i normalnych. To, co opowiadają ludzie o traktowaniu ich przez służbę zdrowia (ci z lokatorem chodzącym do tyłu) podnosi włosy na głowie. Dziś spotkałam kobietę po usunięciu nerki (rak) trzy lata temu. Nie dostała żadnej chemii. Obecnie bardzo boli ją noga. Lekarz – chirurg orzekł, że to przerzut do kości i trzeba kawałek kości wyciąć. Nie zrobił żadnych badań! Kiedy kobieta zwróciła się o opinię do onkologa, dostała skierowanie na tomografię komputerową. Chirurg, dowiedziawszy się o ustalonym terminie badania – sklął kobitę jak małego Jasia od szewca i wydarł się, że ON żadnych badań nie potrzebuje, bo wie!!! Bóg Ojciec czy jak?! Oj, chyba nie zdzierżyłabym, jak amen w pacierzu!

13 maja 2004 r.

Byłam na Onkologii. Czysty horror. Jak zawsze. W rejestracji niekompetentny, bezczelny babol – standard! Nic się nie zmieniło. Nie zastałam doktora Piotrusia, ale dostałam się (po lekkiej awanturze z pielęgniarą) do doktora Jana, równie cudnego doktora, pogodnego człowieka. Obejrzał papiery i klisze, zbadał mnie i skierował klisze do konsultantów od RTG. Wynik za tydzień, w czwartek. Ma już być doktor Piotr.
Mikrozwapnienia w prawej piersi, jeśli są, to są bardzo drobniutkie, orzekł dr Jan. Może to być również wina starego mammografu z mojego szpitala. Zobaczymy.
Doczytałam: mikrozwapnienia to (wg. lekarza odpowiadającego na listy na onkolinku) to rak in situ, czyli bardzo wczesna postać raka. Należy to usuwać, bo się rozrośnie do okazu dojrzałego, ale usunięcie na etapie in situ – jest jednoznaczne z wyleczeniem.

20 maja 2004 r.

Jak przeżyłam ostatni tydzień, proszę nie pytać! Psychoza totalna! Kolejny raz przekonałam się na własnej skórze, że najgorsze jest czekanie.

Jechałam na Onkologię jak na ścięcie. Informacja, że druga pierś pójdzie pod nóż – zwalała mnie z nóg. Jednakże moja kochana doktor Małgosia znów miała rację: cienie na kliszy mammograficznej okazały się rzeczywiście sprawami technicznymi!!! Albo urządzenie już ma dosyć, albo ułożenie piersi do zdjęcia było niezbyt fartowne. Jest czysto! Nie stwierdza się żadnych zmian patologicznych. Wyfrunęłam z Instytutu pod postacią jaskółeczki i niewiele mnie interesowały zdziwione miny przechodniów; no co, to już nie można podskakiwać jak sześciolatek i uśmiechać się do własnych myśli pełną gębą?! I co z tego, że jaskółeczka ma deko nadwagi i czterdziechę na karku. Natychmiast wykonałam kilka telefonów; do mojej Gosi psycholożki (wrzasnęła z ulgą w słuchawkę coś w rodzaju: „o k..., dzięki Bogu”), do Szczotki Asi („a mówiłam kretynko, że wszystko będzie dobrze!”), do Ślubnego („a nie mówiłem!”) i do mamy („Bóg jest dobry”). Wszyscy czekali na wieści, a to ewidentny dowód na to, że nie jestem sama. Mam ich wszystkich obok siebie, czuję ich obecność i że nie jestem im obojętna. A to jest cholernie ważne.
Jutro pierwszy zastrzyk Zoladexu. Amok z powodu braku raka w jedynej piersi – nie pozwala mi się zbytnio trząść ze strachu. Będę się bała jutro!

21 maja 2004 r.

Najpierw badał mnie ordynator chemioterapii, dzięki któremu trafiłam do tego szpitala i w ogóle dostałam chemię. Kocham Ordynatora Piotra K.! Badanko, tak na koniec przygody z chemią. Potem doktor Małgosia zaprezentowała urocze prychnięcie i salwę perlistego śmiechu, na wieść, że znów mam właśnie okres. Następnie wraz z siostrą Basią, nabijając się ze mnie do woli (cykora miałam w oczach gigantycznego, a moje zachowanie wręcz śmierdziało tchórzem), zabrały się za przygotowania do podania Zoladexu. Siostra Beata, właścicielka przepięknej urody i obfitości rudych włosów (moja ulubiona siostra od chemii) zapytana, czy często pacjentki przy Zoladexie wyskakują z bólu przez okno odrzekła, że raczej nie, bo kozetka jest daleko od okna...

No i zaczęło się. Jałowe rękawiczki, Lignokaina w sprayu na brzuch (o kurde, jak zimno), siostra Basia zaoferowała, że potrzyma mnie za rączkę, zagadały mnie na amen i miały niezły ubaw, kiedy nadal czekałam na dziurę w brzuchu, a siostra Basia właśnie kończyła zakładać opatrunek... Nie wiem kiedy doktor Małgosia to zrobiła, nic a nic nie czułam. Kocham doktor Gosię i siostrę Basię. Kochliwa dziś jestem nad wyraz.

Następna dziura w brzuchu – za 28 dni. Już ni cholery się nie boję. I tak przez dwa lata. Bardzo się cieszę, bo co miesiąc będę się widziała z moją doktor Małgosią, bo to daje komfort psychiatryczny, że gdyby coś..., to jestem w dobrych rękach. Ale nic się już złego nie może wydarzyć. Limit katastrof mam wykorzystany na cały żywot!



Teraz zaczynam życie od nowa.
Żywot zdrowego człowieka po przejściach.
Ostatni rok był dla mnie przełomowy.
Skończyłam 40 lat, otarłam się o tamten świat, doceniłam ten świat.
Przestałam przejmować się duperelami.

Uświadomiłam sobie, że jestem cholernie szczęśliwym egzemplarzem:
mam cudowną córkę,
mam przy sobie rewelacyjnego faceta,
mam duże grono przyjaciół i znajomych,
mam kochanych rodziców,
mam pracę,
mam farta do kochanych, mądrych lekarzy,
żyję i jestem zdrowa!!!

Za dwa tygodnie wyjeżdżam do sanatorium do Sopotu. Będę się byczyć, spacerować, wdychać jod, łapać promienie słoneczne (doktor Gosia pozwoliła, ale z dużym umiarem) i podrywać młodych marynarzy (tekścik mało prawdopodobny w realizacji, wyartykułowany w celu wywołania u Ślubnego igiełki zazdrości, w celu odświeżenia uczuć, czysty babski myk...).

W ten sposób zamknę w swoim życiu rozdział pt. „rak piersi”. Bez żalu żegnam drania.

Jednak nie zrezygnuję z kontaktu z moimi nowymi, wirtualnymi przyjaciółmi. Na portalu internetowym www.rakpiersi.pl poznałam wiele cudnych osób. Magdę, Violę, MZetę, Izabellę, Zuzę i Pana Janusza, administratora portalu. Najbliżej zaś Izę (na portalu „Rowan”) i jej męża Jarka z Olkusza. Jaro poznałam już osobiście, Izunia na razie jest w szpitalu w Zabrzu. Jesteśmy umówieni na grilla. To właśnie dziewczyny z portalu były dla mnie bodźcem do pisania tego dziennika. Wiele z nich, młodszych sporo ode mnie, przejawiało symptomy doła psychicznego po zderzeniu ze „smokiem”. Ale smoka – jak mówi bajka – można pokonać.
I o tym właśnie chciałam im powiedzieć.

Czy mi się udało? Nie mnie sądzić. Ale próbowałam.

KONIEC

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady