Blog użytkownika - joanna (Joanna )

Mieszka w Małopolsce. Członek Zarządu Krakowskiego Towarzystwa "Amazonki" i administrator internetowej strony ...

Marzec 2009


11 Marzec 2009, 15:50

Scyntygrafia kości

11 lutego 2006 roku

No to jestem po części badań kontrolnych. W czwartek - 9 lutego miałam badanie, które nazywa się scyntygrafia kośćca i służy wykrywaniu przerzutów raka do kości.

Badanie samo w sobie mało nieprzyjemne. Rano wstrzykują dożylnie środek promieniotwórczy, potem trzeba wypić co najmniej 1,5 litra niegazowanego płynu. Następnie luz przez kilka godzin - izotop musi się "rozleźć" po kościach. Jak się już rozlezie, to kładą człowieka na łóżku-wózku, urządzenie przypomina rezonans magnetyczny lub tomograf komputerowy. Problemy mogą mieć osoby z klaustrofobią. Wjeżdża się pod obręcz i tu następuje lekki szok.

Z góry zjeżdża (wolniutko i z "buczeniem") taki wielki kawał masywnego czegoś, zatrzymując się centymetry od twarzy. Jedzie i buczy, buczy i jedzie... a człowiek ma wrażenie, że cholerstwo się zepsuło, zacięło i nie wyhamuje przed twarzą. Masakra. Czysty horror - tu ujawniła się chyba moja ukryta klaustrofobia. Spociłam się jak szczur kanałowy ze strachu. Obrzydliwe uczucie. Zatrzymało się toto w odległości około dziesięciu centymetrów od nosa! Badanie trwa dokładnie siedemnaście minut. Powolusieńku wózek ze mną jechał wyciągając mnie spod tego czegoś, co w moim chorym odczuciu chciało zmiażdżyć mi twarz. Fotografowało to moje gnaty milimetr po milimetrze, aż dojechało do stóp i... koniec. W dniu badania i dwadzieścia cztery godziny po nim nie wolno się zbliżać do kobiet w ciąży i małych dzieci. Byłam radioaktywna!

Koleżanki mówiły, że po wykonaniu badania pytały na gorąco lekarza wykonującego badanie, co on sądzi o tym, co widać na monitorze komputera (wiadomo nie od dziś, że najgorsze jest czekanie na wynik). Większość otrzymywała informację od razu. Mnie niczego nie chcieli powiedzieć, więc - jasna sprawa - wpadłam w panikę, wyobrażając sobie najgorsze. Wychodząc z ośrodka diagnostycznego dopadłam telefonu i rycząc w słuchawkę poprosiłam o pomoc Magdę – koleżankę -pielęgniarkę w tym szpitalu. Oddzwoniła za kilka minut z uspakajającą nieco wiadomością, że osoba, która wykonywała badanie to technik a nie lekarz. A technikowi nie wolno niczego gadać pacjentce. Lekarz miał opisać moje wyniki dnia następnego, w piątek.  

W piątek od rana siedziałam w pracy jak na szpilkach. Chyba niewiele do mnie docierało. Około południa zadzwoniła komórka. Kiedy zobaczyłam na wyświetlaczu numer Magdy - zrobiło mi się słabo. I co usłyszałam? Lekarz opisał moje badanie, wynik do odbioru w poniedziałek. Magda ujęła to mniej więcej w ten sposób:

 - Kości cię bolą? To chyba czas stare dupsko na zapiecek wsadzić! Ze  starości cię wariatko bolą, a nie z przerzutów!

Tak mi mów, tak mi mów! Boże, jeszcze nigdy tak bardzo się nie cieszyłam ze starości! Wiecie jak się zachowuje balonik, z którego uchodzi ze świstem powietrze? To ja po tym telefonie. Normalnie czułam jak ze mnie schodzi napięcie, strach, przerażenie. Boże, jaka ulga. Jak już lekko ochłonęłam (jakaś godzinka) nabrałam odwagi, żeby zadzwonić do moich onkologów po wyniki pozostałych badań. Passa trwała. Rtg płuc bez zmian naciekowych, wyniki krwi w normie (bilirubina trochę podniesiona, ale nieznacznie - wątróbka dokucza, więc się nie zdziwiłam), mammografia piersi samotniczki w porządku, a markery nowotworowe na poziomie 12,4 (norma do 30)!  

Żyję! Jeszcze w środę czeka mnie USG piersi i blizny, a 23 lutego USG brzucha (wątróbka!). Jeszcze kilka dni i spokojnie pojadę nad morze po nowego cycka. Uff…

           


dodaj komentarz

Komentarze [0]

Brak komentarzy
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Historia
 
 
 
 
 
 
Blog - Top 10
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady