Blog użytkownika - joanna (Joanna )

Mieszka w Małopolsce. Członek Zarządu Krakowskiego Towarzystwa "Amazonki" i administrator internetowej strony ...

Marzec 2009


11 Marzec 2009, 10:46

Godzina "zero"

17 października 2003 roku


Zgodnie z rozpiską, o godzinie 8.00 Ślubny zaholował mnie na onkologię wraz z wielkim torbiszczem wyposażenia (sam szlafrok zajmował pół torby, mam tylko frotowy – nie cierpię szlafroków). Na oddziale zainstalowano mnie niebawem, a na 11.30 wyznaczono konsylium.

Badał mnie ordynator – profesor, dystyngowany, poważny jegomość, którego twarz nie znała w tym dniu słowa: uśmiech. W obecności sześciu innych chirurgów onkologicznych.

Obmacał. Bolało. Ale nie tak jak to, co powiedział tonem beznamiętnym:

- Ostatnia biopsja (ta kontrolna, na wszelki wypadek) wykazała nowotwór złośliwy. Trzeba amputować pierś, mastektomia radykalna metodą Pateya oraz węzły chłonne lewego dołu pachowego. Nie ma innego wyjścia, ale decyzja należy do pani.

Koniec konsultacji. Następna proszę.

Nie pamiętam jak wróciłam na salę. Zgłupiałam, zatkało mnie, zaniemówiłam, podłoga pod nogami zaczęła mi uciekać, a sufit tańczył. Histeria. Pełny odlot. Niemoc, przerażenie, strach, rozpacz.

Na szpitalnym wyrku skuliłam się jak zbity szczeniak. Powoli zaczęły pojawiać się łzy. Bez fonii. Same łzy. Dużo łez. Leciały i leciały, a ja nie mogłam zebrać myśli.

Wtedy poczułam na plecach dotyk dłoni. To Martusia Kot z Zabawy koło Wieliczki. Kobieta z łóżka obok. Kilka dni wcześniej przerabiała mastektomię. Miała na głowie perukę. Przerobiła też trzy kursy chemioterapii przedoperacyjnej.

Do dziś jesteśmy w kontakcie. Taka przyjaźń od pierwszego dotyku. Zrobiła mi dużo dobrego. Łagodnym, ciepłym, optymistycznie nastawionym do świata i ludzi głosem tłumaczyła mi cierpliwie, że musi być dobrze. Nie ma innej możliwości. To, że przeżyłam bez gustownego, białego kaftanika (elegancko rękawkami na pleckach wiązanego) te pierwsze godziny z informacją, że wyhodowałam w sobie wrednego zwierzaka, zawdzięczam właśnie Martusi.

Żeby nie było zbyt łatwo w życiu, dostałam jeszcze jednego kopa tego dnia. Zadzwoniłam o pomoc do znajomego psychologa Darka, którego uważałam za przyjaciela. Opowiedziałam mu, co się dzieje, a on się zobowiązał obdzwonić znajomych lekarzy i poinformować mnie w ciągu godziny, co oni myślą o tej sprawie. Amputować czy robić oszczędzającą. Kiedy nie odezwał się po sześciu godzinach, zadzwoniłam ponownie. Był kompletnie pijany. Bełkotał. Od tego czasu się nie odezwał.

Tak więc, piątek, sobotę i niedzielę w szpitalu przeżyłam, ale jak – nie wiem do dziś!

Pod prysznicem oglądałam efekty radosnej twórczości chirurgów na klatkach piersiowych koleżanek. Nie jest to widok radosny, ale nie powalił mnie na ziemię. Odbyłam też kilkanaście konferencji z pielęgniarkami, innymi kobietami, no i oczywiście z doktorem Piotrem Skotnickim, zwanym przez pacjentki doktorem Piotrusiem, który na swoje nieszczęście miał dyżur weekendowy.

Miał facet do mnie anielską cierpliwość. Musiał mi dokładnie wyjaśnić wszystko z zakresu radykalnej mastektomii metodą Pateya. Na koniec, z uśmiechem na ustach, stwierdził z wrodzonym wdziękiem, że gdyby wiedział, że będę się habilitować z chirurgii onkologicznej, to nie przyjmowałby mnie do szpitala w piątek, ale dopiero w poniedziałek, tuż przed operacją, żebym nie miała czasu myśleć. I kokieteryjnie rzucił tekścik o upierdliwości myślących kobiet. No widzieliście go państwo! Ale obiecał solennie, że zaceruje mnie artystycznie.

W niedzielę wieczorem podpisałam cyrograf. Zgodę na amputację lewej piersi i węzłów chłonnych.


20 października 2003 roku – poniedziałek

Świtem bladym siostrzyce wygnały mnie z łóżka. Pognały pod prysznic z użyciem specjalnego środka antyseptycznego, zwanego tutaj „Ludwikiem” ze względu na zielonkawy kolorek.

Dostałam „Głupiego Jasia”, ale guzik dało. Świadoma do bólu. Zero spania. Jest 8.00. Wiozą mnie, gołą jak święty turecki, na salę operacyjną. Żegnam się z Martusią. Obie mamy łzy w oczach.

Operacyjna zielono-biała. Kupa światła. Bolą oczy. Wkłuwają mi wenflon i dostaję „usypiacza”. Anestezjolog, co chwila zadaje głupie pytania (sprawdza poziom odlotu), ja zaś logicznie odpowiadam na pytania i modlę się, żeby nie zaczęli póki nie zasnę, ona zaś kręci głową i pakuje w wenflon kolejną działkę tego „czegoś”. Wreszcie wchodzi doktor Piotruś i śmieje się od ucha do ucha:

- A ta, czemu jeszcze nie śpi?
- Bo czeka na pana – odpowiadam rezolutnie spod zielonego przykrywadełka - pamięta pan, co mi pan obiecał doktorze?
- Pamiętam: ma być ścieg artystyczny – śmieje się mój doktorek – ma pani to jak w banku.
- No to idę spać.

Anestezjolog i pielęgniarka ryczą ze śmiechu. Powolutku odpływam. Jeszcze kilka kretyńskich pytań typu: Pani Joanno, jak Pani ma na imię? I po herbacie. Podobno wybudzili mnie jeszcze na sali operacyjnej, ale mnie chyba przy tym nie było. Potem na wyrko w sali chorych.

Nie boli. Dziwne, ale nie boli. Boję się dotknąć lewej strony klatki piersiowej. Więc nie dotykam.

Z lewego boku wystaje mi rura połączona z kulistym pojemnikiem, do którego odsysana jest krew i chłonka (limfa). Nazywają to drenem ssącym Redona (skarbnica wiedzy doktora Piotrusia).
Dużo śpię. Przesypiam właściwie cały poniedziałek. Wieczorem umyła mnie pielęgniarka. Gąbką, bo ja ani rączką, ani nóżką. Na noc Ślubny uparł się wynająć mi osobistą pielęgniarkę. Była przy mnie calutką noc, na krzesełku obok mego łoża boleści. Ewidentnie zasłużyła na swoje wynagrodzenie.


21 października 2003 roku

Pierwsza doba po operacji. Nie boli tak bardzo. Dużo mocnych leków przeciwbólowych. Pielęgniarka zaordynowała koniec byczenia i poleciła wyprawę do łazienki. Zdjąć opatrunek i wykąpać się. Jak mus, to mus. Powiesiłam zbiornik na chłonkę na szyi, na specjalnym sznurku (tutaj ma to ksywkę: medal za odwagę) i poczłapałam, trzymając się ściany. Do łazienki doszłam, zdołałam się rozebrać i odkleić opatrunek. I to by było na tyle.

Wróciłam na salę na wózku, bo zaliczyłam odlot. Przed odlotem były torsje giganty. Pierwszy raz w życiu rzygałam na widok własnego ciała.

Potem straciłam przytomność. Piękna to ja nie jestem! Chryste – jak z tym żyć?

 

 


dodaj komentarz

Komentarze [0]

Brak komentarzy
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Historia
 
 
 
 
 
 
Blog - Top 10
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady