Blog użytkownika - joanna (Joanna )

Mieszka w Małopolsce. Członek Zarządu Krakowskiego Towarzystwa "Amazonki" i administrator internetowej strony ...

Marzec 2009


11 Marzec 2009, 12:35

Chemioterapię czas zacząć

16 grudnia 2003 roku


Moja pierwsza chemia. Pierwsza z dwunastu zaplanowanych. To ma być tak: chemia, za tydzień powtórka zwana dolewką, trzy tygodnie przerwy, chemia, za tydzień dolewka, trzy tygodnie przerwy. I tak do 11 maja 2004 roku. Niezła perspektywa. Pół roku z głowy. Trzy półlitrowe butelki z płynem: jedna z żółtym, dwie z przeźroczystym jak woda. Pierwszą chemię biorę na oddziale chemioterapii. Zostaję w szpitalu. Ordynator: dr nauk medycznych Piotr Koralewski (mam szczęście do Piotrów) chce sprawdzić, jak ją będę znosić. Jeśli bez sensacji, na następne będę przychodzić z domu. Dostaję w żyłę. Próbuję czytać, przysypiam. Nic się nie dzieje. Jestem trochę osłabiona, ale żadnych sensacji. Na drugi dzień wypisują mnie do domu. Wrócę tu za tydzień, ale tylko na chwilę i to mnie trzyma przy zdrowych zmysłach.

Te dwa dni na oddziale chemioterapii złachały mnie psychicznie gorzej, niż wszystko do tej pory. I nie chodzi wcale o mnie. Ja swego zwierzaka zostawiłam na sali operacyjnej i tej wersji będę się trzymać! Postanowiłam, że z tego wyjdę i będę zdrowa. Tak postanowiłam i basta. Trzepnęło mnie coś innego. Inni. Byli tam młodzi ludzie (wyraźnie nie radzili sobie z własną psychiką), którzy twierdzili, że wyrok śmierci mają „wpisany” w kartę historii choroby. Jedni mówili o tym z zadziwiającym spokojem – inni z dziką wręcz złością. Ja dotychczas tak nie myślałam. Skoro mnie leczą – to wyleczą! Odchorowałam to psychiatrycznie, wyłam w domu do sufitu i w poduszkę.

I znów mój domowy psycholog Małgosia stanęła na wysokości zadania. Nie dali jej dyplomu za osełkę masła, oj nie dali. Wie baba, co robi. I na pewno nie pomyliła się z wyborem zawodu. Kocham Cię Gosiu.


23 grudnia 2003 roku

Druga chemia. Jutro Wigilia, a ja ledwo trzymam się na nogach. Dobrze, że rodzice przyjechali i Mama króluje w kuchni, bo jak amen w pacierzu zdechlibyśmy z głodu w Święta Bożego Narodzenia. Właściwie sama nie wiem, co mi się dzieje. To coś jakby zestawienie gigantycznego kaca z totalną grypą. Każdy flak we mnie telepie się w swoim rytmie. Kości, skóra, paznokcie i wszystko inne boli dziwnym, tępym bólem. Nie mogę ruszyć ręką ani nogą. Fuj.

Nadto – spokojnie mogłabym wystąpić o obywatelstwo Chińskiej Republiki Ludowej. Moja skóra ma kolor dojrzałej cytryny.

                                                               
8 stycznia 2004 roku


Wróciłam do pracy. Doktor sugerował zwolnienie do końca chemioterapii (do maja), ale to nie dla mnie. Nie mam natury zwierzęcia domowego. Gna mnie do ludzi. W domu głupieję. Doktor był zdziwiony.

Koledzy powitali mnie z „pewną taką nieśmiałością”, bo nie wiedzieli, jak ze mną gadać, ale cholernie ciepło.


13 - 20 stycznia 2004 roku

Chemia numer 3 i 4. Bez horrorów. Wyniki krwi w normie. W górnej granicy. To zapewne zasługa świeżych soków, które z uporem maniaka preparuję i spożywam każdego dnia. Pani doktor Małgosia Gąsiorek jest w szoku. Na pytanie: ile pani schudła od początku chemioterapii rzekłam: przytyłam dwa kilogramy. Szok. Skutki uboczne; wymioty, biegunka – brak. Ile zwolnienia – nie dziękuję. Pracuję. Chyba jestem przypadkiem patologicznym, ale mnie z tym nieźle. Rzuciła do pielęgniarki coś w stylu: widzisz, nastawienie psychiczne pacjenta to faktycznie osiemdziesiąt procent sukcesu. Co w tym dziwnego, że jak uparta baba postanowi, że będzie dobrze, to tak być po prostu musi?!


30 stycznia 2004 roku

Mój współpracownik z pokoju nie przyszedł do pracy. Fakt, wczoraj lało mu się trochę z nosa, ale on nie z tych, co z katarem do łóżka włażą. Zadzwonił, że dostał temperatury i kaszle, a w związku z tym, że za tydzień mam następną chemię i mam obniżony poziom odporności, to on nie będzie mnie narażał i podkuruje się w domu. I jak tu nie kochać ludzi?


9 lutego 2004 roku

Chyba oszaleję! Młoda była zdrowa trzy tygodnie. Była! Z domu wyszła ok, ale na drugiej lekcji zaczęła się jazda. Kaszel krtaniowy, brzmi to tak, jakby pies szczekał. I to na swojego! Ma to od trzeciego miesiąca życia. To dlatego właśnie, wyprowadziliśmy się z Krakowa. Pognałyśmy wieczorem do naszej lekarki rodzinnej. Kobieta pracowała już dziesiątą godzinę, ale nas jeszcze „zmieściła”. Wiedziała, że jutro mam chemię. Doktor Monika po wnikliwej analizie karty choroby Młodej orzekła, że nie chce być inaczej, tylko Młoda ma astmę wieku dojrzewania. Dostała wziewne, typowo astmatyczne leki sterydowe i skierowanie do pulmunologa-alergologa. Przez myśl przeleciało mi, aby olać jutrzejszą chemię, bo dziecko mi się dusi, ale od czego ma się przyjaciół?!


10 lutego 2004 roku

Piąta chemia. Z młodą została Ciotka Asia. Dopilnowała Młodej i ugotowała jej obiad. Przynajmniej spokojnie przeżyłam horrorek chemijny, bo Aśka to odpowiedzialny człowiek.
Rano o 8.00 pobrano mi krew do badania. O 11.30 poinformowano mnie, że moja krew uległa hemolizie (?!) i pobrano krew drugi raz. I znów czekałam na wyniki. Do 13.20! Kiedy dotarłam na oddział chemioterapii była prawie 14.00. I zaczęła się jazda z szukaniem żyły. Pięć prób okazało się nieudanych. Starsza pielęgniarka poradziła, aby ta młodsza, która się nade mną pastwiła, zaprzestała swej zbrodniczej działalności i podstawiła mi rękę pod gorącą (uff!) wodę z kranu. Po kilku minutach gotowania na żywo – sama wzięła się za igłę. Poszło od pierwszego razu. Co rutyna to rutyna. W sumie mam osiem dziur w ręce, każda z fioletowym kolorkiem pod skórą. Nie ma co!

Wyglądam jak nieudolny narkoman.


dodaj komentarz

Komentarze [0]

Brak komentarzy
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Historia
 
 
 
 
 
 
Blog - Top 10
 
 
 
 
 
 
Login
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
PoradyVideo
VideoPorady